1984 - WSPOMNIENIE. Marianna Żechowska

Stefan nie żyje. Odszedł z tego świata na zawsze. Do tej pory uwierzyć trudno.

Zachorował w roku 1981 na straszną, postępującą, niszczącą mózg chorobę. Choroba nazywa się „powolna śmierć mózgu” – odkrył ją niemiecki lekarz Alzheimer, uznano ją za chorobę cywilizacji. Choroba straszna. W pierwszym okresie trudno ją rozpoznać, gdyż powoli i systematycznie niszczy nerwy w mózgu. Nerwy skręcają się powoli. Na tę chorobę choruje się podobno sześć lat. Ja ją zauważyłam, kiedy była zaawansowana.

Otóż zaczęło się w roku 1981, gdzieś w marcu-kwietniu zaczął pochylać się do przodu. Chodził drepcząc, zapominał np. drzwi pozamykać. To były początki. Kiedy choroba zaczęła postępować, przestał malować, natomiast zaczął bazgrać, malował niesamowite typy o przerażonych twarzach i oczach. Nadzwyczaj manualne miał ręce, stale chciał nimi pracować. Dałam mu misia, którego tak ugniatał, jak gdyby chciał go rzeźbić. Nieszczęściem się stało, że zapragnął odwiedzić i porozmawiać z Andrzejem Banachem, historykiem sztuki w Krakowie. W dniu 17-go czerwca 1982 r. pojechaliśmy okazją do Krakowa. Ja, nie zdając sobie jeszcze sprawy z jego choroby, zostawiłam go na placu koło poczty na ławeczce w Krakowie (przed dworcem), a sama poszłam wykupić bilety na powrotną drogę do Książa. Zakup biletów zabrał mi sporo czasu, tj. prawie godzinę. Kiedy po tym czasie wróciłam na miejsce, na którym go zostawiłam, Stefana nie było. Rozpoczęłam gorączkowe poszukiwanie. Pobiegłam w kierunku Rynku, potem na planty, w końcu miotałam się w różnych kierunkach. Moje poszukiwania trwały do godziny 22-giej wieczorem, a zaginął o godz. 1020. Powróciłam do domu zmaltretowana, bez Stefana. W domu był synek Joli, Dawid. Kiedy mu powiedziałam, co się stało, ogarnęło go zdziwienie, potem przerażenie, co się z wujciem stało. Do rana nie zmrużyliśmy oka, rozmyślaliśmy, gdzie go szukać, co robi to duże, bezradne dziecko. Czy go ktoś nie napadł, czy nie wpadł do jakiejś dziury, z której wydobyć się nie może. Takie i inne straszne myśli krążyły po głowie. Modliłam się, prosiłam Boga, aby pozwolił mu powrócić do mnie do Książa. Rano poszłam na milicję powiadomić o zaginięciu Stefana. Milicja podeszła do sprawy niepoważnie, zaczęli żartować. Ale szybko doprowadziłam ich do porządku. Widząc moje zdenerwowanie i rozpacz powiedzieli, że nie mogą wcześniej zacząć poszukiwań, jak po upływie trzech dni, od dnia jego zaginięcia. Prosiłam, aby nie czekali do tych trzech dni, lecz zaczęli poszukiwania wcześniej. Kiedy powróciłam do domu, postanowiliśmy z Dawidem wybrać się na poszukiwanie. O godzinie 1050 pojechaliśmy do Krakowa. Przeliśmy przez cały Kraków, wszędzie tam, gdzie mieliśmy nadzieję go spotkać. Powiadomiliśmy wszystkich znajomych w Krakowie. Helena Stobierska z synem objeżdżała w Krakowie wszystkie ulice i szpitale. Kontaktowaliśmy się telefonicznie z Książem. Ja z Dawidem zmęczeni i kompletnie wyczerpani powróciliśmy o godzinie 19-tej do Książa.

W Książu przez telefon zaalarmowałam wszystkich przyjaciół Stefana prosząc o pomoc i ratunek. Dzwoniąc do Andrzeja Banacha już nie prosiłam, ale żądałam, aby użył wszystkich swoich wpływów do rozpoczęcia poszukiwań za Stefanem. Zatelefonowałam do Ryszarda Wójcika, prosząc o zamieszczenie wiadomości w telewizji o zaginięciu Stefana. Dzwoniłam też do pułkownika prof. dr Z. Oniska w Łodzi, prosząc o pomoc. Wszyscy z ogromnym przejęciem wysłuchali mego zrozpaczonego głosu i próśb. Każdy myślał, jak pomóc Stefanowi. Ale na trzeci dzień rano o godzinie 1000 zatelefowano do mnie ze szpitala psychiatrycznego w Kobierzynie powiadamiając mnie, że milicja znalazła nieprzytomnego Stefana na ulicy i przywiozła do nich. Kiedy odzyskał przytomność prosił, aby mnie powiadomić. Pojechałam z Dawidem natychmiast. Z lekarzem psychiatrą nie można się było dogadać, cały czas tłumaczył mi, abym męża u nich na tydzień zostawiła. Dziwni i bardzo trudni są ci lekarze. Obcując z chorymi, nabierają ich cech, trudno określić, kto tam jest chory. Miałam wrażenie, że lubują się w nieszczęściu drugich i chętnie wtłoczyliby za drzwi bez klamek wszystkich zdrowo myślących. Okazałoby się, że każdy ma jakieś odchylenie od normy.

Jakie było nasze spotkanie. Wyszedł z drzwi bez klamek zgarbiony, pochylony do ziemi, przerażony, ze strachem w oczach. Zaczął mówić drżącym głosem: „Marychno, zabierz mnie stąd”. Patrząc na męża, którego uściskałam i ucałowałam, a Dawid rzucił mu się na szyję, powiedziałam lekarzowi: „po tygodniowym pobycie u was nie miałabym po co przyjeżdżać, do ciężkiego zaburzenia byście go doprowadzili. Stanowczo moją kochaną Stefcię zabieram”. Po dopełnieniu formalności wzięłam taksówkę i przewiozłam go do domu. W domu wziął kąpiel, zjadł obiad, a my razem z nim. Ubranie miał bardzo zabrudzone, okazało się, że wpadł do rowu z wodą, z którego z trudem się wydobył. Położyliśmy się wszyscy troje spać szczęśliwi, że znów w domu. Na drugi dzień, kiedy wrócił do równowagi, wypytywałam go, co się z nim działo od chwili naszego rozstania. Okazało się, że niewiele pamiętał. Pamiętał, że dotarł do Banachów po południu, zastał drzwi zamknięte, co się zgadza, bo ja byłam tam o 15-tej, nikogo w domu nie było. Pamiętał też, że wpadł do rowu. Nie miał przy sobie pieniędzy i postanowił iść na piechotę do Książa lub Zabrza. Co było później, nie pamiętał nic. Kiedy się obudził, rozpoznał szpital. Te kilka godzin, które spędził w szpitalu, uznał za koszmarny sen. Ciekawe, że tak dokładnie pamiętał pobyt w szpitalu, natomiast nie mógł sobie przypomnieć, co się z nim działo przedtem. Wspominał, że kiedyś namaluje te sceny, które w szpitalu się rozgrywały i które napawały go przerażeniem.

Mój Stefciu nigdy nie namalował tragedii ludzi za drzwiami bez klamek. Choroba powoli, systematyczne odbierała mu to, co stanowi o życiu i umyśle człowieka: mózg. W przebłyskach świadomości powiadał: „Za co mnie Bóg tak pokarał, że odebrał mi pamięć. Widocznie w sztuce zrobiłem coś nie tak, źle wykorzystałem swój talent”.

 

Marianna Żechowska

Książ Wielki, 1984.10.XII.

  • ORGANIZATOR:

  • PATRONAT:

  •  

  • PARTNERZY:

  •