1976 - STEFAN ŻECHOWSKI. Ewa - grzech pierwszy. Stefan Żechowsk (z cyklu erotyków: Ewa)

Kontrasty”, nr 8 (96), sierpień 1976, rok IX, str. 27–31


 


Ewa – grzech pierwszy

W jasno oświetlonej sali Muzeum Przemysłowego przy ulicy Smoleńsk, na pierwszym piętrze była czytelnia. Spędziłem w niej dziesiątki, a może nawet setki wieczorów – zwykle jesienią i zimą. Było tam ciepło. Po moim lodowatym pokoiku, czułem się tu jak w raju. Nikt mnie nie znał. Panowała cisza. Wysokie kwiaty, stojące w dużych doniczkach obok szerokich półkolistych okien, dodawały uroku tej sali. Nie zwracając niczyjej uwagi, swobodnie mogłem zatonąć przez kilka godzin w umiłowanej lekturze. Były nią monografie wielkich mistrzów oraz mnóstwo dzieł z historii sztuki całego świata.

Wierny swej zachłannej i nienasyconej naturze, chciałem wszystko od razu pochłonąć i nieraz podczas paru godzin przeglądałem dziesięć grubych tomów, wypełnionych mnóstwem reprodukcji, czując zawsze jakiś niedosyt w chwili, gdy zbliżała się godzina ósma i wraz z nią dzwonek oznajmiający zamknięcie czytelni. Opuszczałem ją zwykle ostatni, wracając z niechęcią do domu, do swojej mroźnej izdebki.

Po kilku miesiącach znałem już wzrokowo całą historię malarstwa i rzeźby, wystarczająco dokładnie, aby – kierując się uczuciem – dokonać oceny, selekcji i wyboru. W każdym swobodnym wyborze objawia się prawda naszej istoty, ponieważ wybieramy to, co naszej duszy i sercu najbliższe.

W sztuce mojego narodu od pierwszej chwili pokochałem poetów nastroju: Grottgera, Malczewskiego, Witolda Pruszkowskiego i Józefa Chełmońskiego, a Matejko wzbudził we mnie najgłębszy podziw nieprześcignionym mistrzostwem wyrazu twarzy ludzkiej, zwłaszcza smutku, dostojeństwa i tragicznej powagi, oraz swa nadludzką, pokrewną mistrzom gotyku, pracowitością.

W latach młodości przeżyłem wiele żarliwych, religijnych niemal kultów, a bożyszczami moimi byli ludzie genialni: artyści, poeci i myśliciele oraz najwięksi w tej hierarchii: męczennicy idei, twórcy religii – czyli geniusze dobroci i sprawiedliwości, albo inaczej – geniusze etyczni z nieziemskim zwiastunem „Dobrej Nowiny” na czele.

Czy jest taki człowiek, który miałby odwagę uskarżać się na brak wzorów i nauczycieli, skoro ich dzieła są szkołą przepełnioną mądrością i pięknem w takim nadmiarze, że najdłuższego żywota jest mało, aby je ogarnąć i poznać? Raczej wstyd się przyznać do własnego nieuctwa, czyli do tego, że wobec dostępu do tak przebogatych źródeł, pozostaje się nadal ubogim. Bo Leonardo, Correggio, a nade wszystko Rembrandt uczyli mnie światła, które w malarstwie i rysunku stanowi jego głębię i duszę. Rubens ukazał mi boską właściwość talentu, który na tym polega, że forma rodzi się swobodnie i żywiołowo z łatwością podobną naturze. Grottger i Stach z Warty opętali mnie rysunkiem, bez którego żaden kształt powstać nie może, aż do przytępienia na długie lata wrodzonej mi i znanej od dzieciństwa wrażliwości na kolor, który czasem usiłowałem rysunkiem zastąpić. Böcklin rozwinął we mnie żarliwe umiłowanie przyrody, fantastyki i tajemniczego nastroju.

Lecz nie będę przytaczał listy dalszych nazwisk – wystarczy, że pamiętam, co każdemu z nich zawdzięczam.

To jedynie za sobie poczytuję zasługę, że pośród tych niebosiężnych szczytów, w tym przeogromnym lesie, nie zagubiłem siebie, a dziś już łatwo mogę powiedzieć – że do końca swojego życia wiernym sobie zostanę.

W rzeźbie europejskiej Michał Anioł od pierwszej chwili wydał mi się największym, a dwie jego rzeźby natychmiast wzbudziły we mnie zachwyt. Był to Mojżesz i Dawid. Mojżesz stał się dla mnie ucieleśnieniem energii i mocy, a Dawid piękna. Twarz tego młodzieńca wyrażała cierpienie, a z ogromnych, szeroko otwartych oczu patrzy gniewna odraza i tęskny niepokój. Jest on dla mnie symbolem dumnej i niecierpliwej młodości oraz jej piękna.

Omdlałe i trochę kobiece piękno niektórych „Jeńców” i tłum efebów ze stropu Kaplicy Sykstyńskiej – obok podziwu wzbudziły zaciekawienie wyborem ciała nie kobiety, ale mężczyzny. Męskiemu ciału geniusz ten poświęcił całą niemal twórczość. Niejeden wieczór poświęciłem rozpatrywaniu, szczegół po szczególe, wszystkich dzieł tego mistrza, gdzie każda postać jest arcydziełem rysunku, który łączy niezrównaną wiedzę anatomiczną, dynamikę i ruch ze stylem jemu tylko właściwym, w tym stopniu, że wystarczy zobaczyć fragment ręki, aby odgadnąć autora. W biblijnych obrazach Sykstyny – Jehowa, stwarzający ziemię, taki we mnie wzbudził zachwyt, że nieraz wśród pól na tle nieba widziałem tę postać. W obrazie tym twarz Boga i ruch olbrzymich ramion wyrażają potęgę nieznaną w sztuce całego świata.

Potem jednak, pod urokiem i wpływem Ewangelii, zaczęły mnie razić te atletyczne postacie przedstawiające Boga. Zwłaszcza postać Jezusa w „Sądzie Ostatecznym”, jako nagiego olbrzyma, gestem muskularnej ręki przeklinającego potępionych, i ci apostołowie obok, o okrutnych, zbójeckich twarzach, podżegający gniew Mistrza, i ta strwożona Madonna pod prawą Jego pachą, oraz cały tłum nagich atletów pełnych dynamicznej energii, przedstawionych w tej olbrzymiej scenerii, w jednym niemal planie. Obraz ten jako całość wydał mi się nie tylko zaprzeczeniem Ewangelicznej powagi i prawdy, lecz sam w sobie, w idei, wyrazie i treści – absurdalny, mimo najwyższej doskonałości wykonania.

Pewnego wieczoru zaszło niezwykłe zdarzenie. Siedziałem w czytelni, pochylony nad grubą, bogato ilustrowaną monografią Rubensa, znużony nadmiarem, a nawet pewną monotonią nagości kobiecej, wciąż tej samej: bujnej, jędrnej, a często opasłej, leniwej, omdlałej i ciężkiej. Zauważyłem wówczas, że opasła kobieta jest jak gdyby „okryta ciałem” i mniej obnażona od chudej, której ciało świeci przeraźliwą nagością. Miałem przed oczyma stronicę z obrazem „Sądu Ostatecznego”, z tą lawiną ciał w większości kobiecych, spadających w odmęty piekła po lewej stronie obrazu, a po prawej zbawionych, także opasłych, niedołężnie gramolących się w górę.

Gdy w pewnej chwili uniosłem znad obrazka głowę i spojrzałem przed siebie, zobaczyłem utkwione we mnie oczy dziewczyny. Natychmiast uderzyła mnie jej oryginalna i niezwykła uroda. Wzajemne spojrzenie trwało tylko chwilę, gdyż pierwszy spuściłem oczy, lecz już na obrazie Rubensa nie mogłem skupić uwagi. Patrzyłem nań chwilę nie widząc go prawie, więc nieśmiało podniosłem wzrok i zobaczyłem, że piękna nieznajoma ma pochyloną twarz nad książką. Wtedy już śmielej dostrzegłem, że ma czarne skośne łuki brwi, długie rzęsy rzucające cień na białe policzki, krótki nos, duże, wypukłe, czerwone usta. Uwagę moją zwróciły także bardzo czarne włosy gładko nad czołem uczesane i zaplecione w warkocze, wyłożone na zewnątrz czerwonej bluzki. Wydała mi się tak piękna, że onieśmielony pochyliłem twarz nad książką w obawie, by nie dostrzegła, że ją obserwuję. Trwało to zbyt długą chwilę, bo gdy znów podniosłem wzrok – już jej nie było. Zniknęła jak zjawa. W pierwszej chwili wydało mi się, że uległem złudzeniu, więc rozejrzałem się wokół. Lecz w miejscu, gdzie siedziała, stało puste krzesło, nieco w bok odsunięte.

Przez kilka następnych wieczorów nie było jej w czytelni. Marzyłem o niej i było mi dziwnie smutno. Bardzo pragnąłem zobaczyć ją jeszcze, i nie wiedząc dlaczego, wierzyłem, że ją zobaczę. Pewnego wieczoru później niż zwykle zjawiłem się w czytelni i już od wejścia zobaczyłem ją, a po warkoczach natychmiast poznałem. Siedziała za stołem pochylona nad książką, w tym samym, co ostatnio, miejscu.

Wkrótce z dużą monografią Bruno Jonesa zająłem swoje miejsce i od razu spotkały się nasze oczy. Na twarzy jej pojawił się nieznaczny uśmiech, który uczynił ją jeszcze piękniejszą. Poczułem się dziwnie szczęśliwy. Odwzajemniłem go nieśmiało, czując jednocześnie wypieki na policzkach.

Teraz już nie byłem w stanie skupić się nad lekturą, otworzyłem więc szkicownik i niepewnie zacząłem rysować jej twarz. Podczas tego zajęcia, które pochłonęło całą moją uwagę, kilkakrotnie spotkałem się z jej spojrzeniem i za każdym razem – z tym samym tajemniczym uśmiechem. Notowałem pośpiesznie owal twarzy, oczy bardzo duże i czarne, nos drobny, misternie rzeźbiony, usta, podbródek, smukłą szyję, bo wydawało mi się, że ostatni raz ją widzę.

W pewnej chwili wstała, wzięła książkę ze stołu, skinąwszy nieznacznie głową, posłała mi pożegnalny uśmiech i wyszła.

Rysowałem jeszcze dość długo, ale już tylko z pamięci, więc o wiele śmielej kształtując całość i każdy szczegół, zwłaszcza usta i oczy, najpiękniejsze z tej twarzy. Z ukończonym niemal rysunkiem, ostatni opuściłem czytelnię.

Wracając do domu byłem dziwnie szczęśliwy z tej „zdobyczy” w teczce, którą mocno ściskałem pod pachą, żywiąc nadzieję, że znów jutro ją zobaczę.

Nazajutrz wcześnie zjawiłem się w czytelni i zająłem swoje miejsce. Było zaledwie kilka osób. Pięknej nieznajomej nie było jeszcze. Przeglądałem monografię D.G. Rossetiego, nieprzerwanie oczekując jej przyjścia i co chwilę spoglądając w stronę drzwi: aż nagle zjawiła się. Jasnopomarańczowa sukienka świeciła z daleka blaskiem, a długie czarne warkocze odrzucone były do tyłu. Ze zdumieniem spostrzegłem, że minęła swoje zwykłe miejsce przy stole i lekkim krokiem, z książką w ręce, szła wprost do mnie. Za moment z boku usłyszałem jej głos:

Czy wolne?

Tak – szepnąłem cicho oszołomiony i szczęśliwy.

Usiadła obok mnie, po prawej stronie, a za chwilę znad otwartej książki doszedł do mych uszu miękki, ściszony głos:

Proszę pokazać mi to, co pan wczoraj narysował.

Bez słowa wyjąłem z teczki rysunek i podałem jej.

Za chwilę usłyszałem:

Nie jestem taka piękna, ale rysunek śliczny.

A zaraz potem dodała szeptem:

Mój? – W tonie tego szeptu było tyleż pytania co i stwierdzenia.

Tak – powiedziałem równie cicho i zobaczyłem w jej oczach uśmiech szczęścia, który uczynił ją jeszcze piękniejszą a mnie dziwnie szczęśliwym.

Sala była już pełna. Z boku jakaś starsza pani, z przekrzywioną na bok głową, zerkała ukradkiem w stronę rysunku. Byłem wciąż bardzo onieśmielony; wkrótce dostrzegłem na płycie stołu jej drobną rękę, o wysmukłych palcach, przesuwającą ku mnie niewielką karteczkę.

Krótki tekst napisany okrągłym, czytelnym, choć drobnym pismem, brzmiał: „Dziękuję Panu gorąco za piękny rysunek i zapraszam. Sobota 20 wieczór” – a dalej wyraźny adres i podpis: „Ewa J.

Przez chwilę w oszołomieniu patrzyłem na te litery i nie wiedziałem co począć, jak odpowiedzieć na to nieoczekiwane zaproszenie. Zawsze brakowało mi szybkiej refleksji i decyzji. Odruchowo wyjąłem z teczki mały kartonik z rysunkiem. Była na nim uśmiechnięta głowa efeba, kopia fresku z Sykstyny. U dołu tego rysunku napisałem ołówkiem jedno tylko słowo: „Tak” – i po stole podsunąłem jej.

Spojrzała, uśmiechnęła się, a po chwili schowała kartonik do torebki. Zaraz potem wstała, a odchodząc szepnęła mi do ucha:

Dziękuję za śliczną główkę. Do widzenia. Czekam na pana. Tylko na pewno.

Tak – skinąłem głową i wstając uścisnąłem podaną mi rękę; z bliska zalśniły mi jej cudowne oczy, czerwone usta, i na ułamek sekundy dostrzegłem nad górną wargą ciemny, delikatny, lecz wyraźny zarost.

Dwa wieczory poprzedzające sobotę nie było jej w czytelni. W przeddzień wizyty nie spałem całą noc. Wyobraźnia stwarzała najdziwniejsze obrazy, a w myślach więcej było lęku niż radości. Wszystko to, co zaszło, wydało mi się jakieś zaskakujące i cudowne zarazem. Usiłując myśleć realnie uświadomiłem sobie nagle, że mam nędzne ubranie. Nie miałem też grosza na kwiaty lub słodycze, bez których czułem, że niepodobna iść do kobiety i to tak demonicznie pięknej. Nigdy jeszcze nie robiłem tego. Wprawdzie Ewa nie była jeszcze kobietą, lecz młodą dziewczyną, zapewne studentką, której wieku nie byłbym nawet w stanie określić, wydało mi się jednak, że jest ode mnie trochę starsza.

Myślałem o pożyczce na kwiaty, ale nie wiedziałem dokąd się udać. Byłem w rozterce. Przyszło mi na myśl, że najlepiej byłoby w ogóle nie pójść, tylko wysłać list i w nim usprawiedliwić się jakimś niewinnym kłamstwem, gdyż Bóg wie co mi ta wizyta przynieść może – na pewno udrękę, gdy się zakocham w takiej dziewczynie.

Zwyciężyło jednak nieodparte i silniejsze od lęku pragnienie poznania – przeważył tajemniczy urok przygody, a nawet jakaś niezdrowa ciekawość klęski, kiedy się bezwzajemnie zakocham, co w mojej sytuacji zdawało się być pewne. Nagle przyszła mi myśl, by zamiast banalnych kwiatów, zanieść jej jakiś szczególny rysunek, który wkrótce znalazłem. Przedstawiał nagą śpiącą rusałkę w cienistym wnętrzu lasu i klęczącego przed nią chłopca. Od razu wydał mi się stosowny, bo wyrażał jak gdyby mój zachwyt nad pięknem tej nieznajomej dziewczyny. Z niewielką zaledwie różnicą: rusałka na moim rysunku miała długie jasne włosy, lecz chłopiec był do mnie podobny.

Był koniec maja. Zapadał pogodny, ciepły wieczór. Błądziłem długo w poszukiwaniu ulicy podanej mi w adresie i, z godzinnym niemal opóźnieniem, niepewnie zapukałem do drzwi na czwartym piętrze. Wizytówki nie było. Przez chwilę nikt nie otwierał, więc zapukałem ponownie mocniej i zaraz uchyliły się drzwi, a w nich, jak w ramie wąskiego obrazu, ujrzałem jej twarz.

Czekam już od godziny na pana. Co się stało? Proszę wejść.

Błądziłem trochę, bardzo przepraszam.

Znalazłem się w niedużym różowym pokoju. Mimo zapadającego zmierzchu, było tu jeszcze widno. Przez półotwarte okno, przysłonięte firanką, wpadało dużo światła. Widniała daleka przestrzeń pogodnego nieba, jaśniejąca u dołu nad wierzchołkami kwitnących kasztanów. Domów nie było widać, tylko dachy i zielonkawą blachę wieży jakiegoś kościoła. Na okrągłym stoliku, nakrytym wzorzystą serwetą, stał w szklanym kulistym wazonie wielki bukiet bzów, których silna woń napełniała cały pokój. Szeroką szafę wypełniały książki. Przy oknie stał tapczan nakryty barwną tkaniną, a nad nim, na ścianie, z radością dostrzegłem jej mały portrecik już oprawiony w złoconą ramkę; niżej, na nocnym stoliku – drugi mój rysunek, ową główkę efeba ze słowem: „Tak”. Szczegół ten wzruszył mnie i nieco ośmielił. Dostrzegłszy uśmiech na mej twarzy, zapytała:

Podoba się panu mój kąt?

Bardzo. To salonik, nie kąt. – Pomyślałem, że w porównaniu z moją norą, jest tutaj jak w krainie czarów.

Niechże pan usiądzie, napijemy się herbaty.

Na stoliku stały już przygotowane szklanki, ozdobna cukierniczka i ciastka.

Zanim usiadłem, nieśmiało spojrzałem w jej twarz mówiąc:

To zamiast kwiatów dla pani – i z otwartej teczki podałem obrazek. Ujęła go w dwie ręce i zbliżyła się do okna.

Śliczny! Ale przyjąć nie mogę, bo darów za dużo już dostałam od pana. Mogę tylko kupić.

O nie! Nigdy! – dodałem stanowczo.

Nie lubię słów „nigdy” ani „zawsze”, bo nie ma w nich prawdy. Ja już prace pana widziałam i bardzo mi się podobały.

Gdzie? – zapytałem zdumiony.

Tu, w Krakowie, na wystawie Szczepu „Rogate Serce”, zimą, gdzieś przed dwoma laty. W czytelni nieraz obserwowałam pana, choć nie wiedziałam kim pan jest. Miło mi, że w końcu poznaliśmy się w tak niezwykły sposób.

Przy herbacie popłynęła serdeczna rozmowa. Dowiedziałem się, że jest na ostatnim roku medycyny, że kocha muzykę, trochę gra na pianinie i śpiewa, Chopina i Słowackiego uwielbia, że sztuka jest jej największym umiłowaniem. Że mieszka tu u cioci od czterech lat, że ma młodszą siostrę, a rodzice mieszkają w Będzinie, gdzie mają sklep. Że już dwa razy była w Wiedniu, gdzie mieszkają jej krewni, że zwiedziła tam muzea, galerie obrazów i rzeźb. Że czyta zachłannie i masowo klasyków i współczesnych pisarzy, oraz że romantyzm w sztuce jest nurtem najbliższym jej sercu.

Byłem zachwycony tymi wyznaniami, bo błyszczące jej oczy i ożywiony głos potwierdzały prawdę tych słów.

A teraz niech mi pan opowie o sobie, ale wszystko.

Tak, lecz może jutro, bo teraz wydaje mi się trochę późno na to. – I wstałem zabierając się do wyjścia.

Tak się panu śpieszy? Dokąd? – wstała i ujęła mnie za rękę. – Proszę jeszcze pozostać.

Spełniłem jej życzenie. W pokoju było już ciemno. Zapaliła małą lampkę z żółtawym kloszem. W tym świetle jej błyszczące oczy wydawały się większe jeszcze, a usta, lekko wydęte, przedzielone uroczym wyżłobieniem w dolnej wardze, przypominały dwie rozdęte wiśnie. Jasnożółta, obcisła sukienka ukazywała zarysy doskonałego ciała, którego każdy szczegół taki budził zachwyt we mnie, że stałem onieśmielony, jak w obliczu bóstwa. Jednocześnie ogarnęła mnie fala smutku i dziwnej bezradności.

Usiądźmy tutaj – i uścisnąwszy mocno moją rękę pociągnęła mnie na tapczan. Lecz mimo to nadal byłem onieśmielony, smutny i – co gorsza – bezsilny wobec tych uczuć. Nie odzyskałem swobodnej pogody nawet w chwili, gdy w obydwie dłonie ujęła mą rękę, a delikatny dotyk jej palców miał w sobie coś z pieszczoty; ani potem, gdy na pożegnanie ramieniem objęła mą szyję i zbliżyła swoją twarz tak blisko, że ogromne jej oczy zakryły mi cały pokój, a na ustach poczułem dotyk jej wilgotnych ust – w pierwszej chwili lekki, potem mocny, gorący, głęboki i długi. Odrywając na chwilę usta szepnęła:

Przyjdź jutro wieczorem, przyjdź na pewno, będę sama, bo ciocia… – lecz nie dokończywszy, zbliżyła je w zmysłowym pocałunku.

Tak – powiedziałem cicho i szybko zbiegłem ze schodów.

Ten pierwszy pocałunek rozczarował mnie. Wychowany na poezji romantycznej, naczytałem się tyle o jego słodyczy, o smaku „boskiego nektaru”, pomyślałem więc, że poeci kłamią. Prawdą owej chwili było jedynie nieziemskie piękno jej twarzy i jej wyraz jakby natchniony, najpiękniejszy ze wszystkich, jakie zdobią twarz kobiety.

Nazajutrz była niedziela. Z niecierpliwością czekałem wieczoru, który po upalnym dniu nadszedł, wraz z gwałtowną burzą i długim po niej ulewnym deszczem. Zmartwiony i smutny czekałem aż minie. Zmierzch już zapadał pochmurny i ciepły, dawno minęła godzina dziewiąta, kiedy wyszedłem z domu. Szedłem szybko bez płaszcza. Deszcz ustawał powoli. Pachniała zieleń Plant. Wkrótce stanąłem przed drzwiami jej mieszkania i zapukałem niepewnie.

Powitała mnie promiennym uśmiechem i długim pocałunkiem. Wrażenie zwarcia ust to samo co wczoraj, ani śladu słodyczy. I piękno to samo w jej twarzy, i to samo omdlałe, przymglone spojrzenie jej nieziemskich oczu.

Martwiłam się, że nie przyjdziesz w tę burzę. Zmokłeś trochę. Zdejmij marynarkę i siadaj. Zjemy coś, czekałam na ciebie z kolacją, jestem głodna.

Byłem mile zaskoczony tą formą zwrotu, lecz zabrakło mi odwagi mówić jej przez „ty”, na co zaraz zwróciła uwagę.

Nie wiesz jak mam na imię?

Tak. Zaliczam je do najpiękniejszych.

No to pamiętaj. Znamy się przecież już dawno.

Była tak swobodna, jak gdyby to była prawda, że znamy się od dawna, więc usiłowałem przezwyciężyć swą nieśmiałość.

Zaraz po kolacji przypomniała mi:

Miałeś mi dzisiaj opowiadać o sobie.

Tak, ale może nieco później.

Zgoda. Tymczasem przepraszam cię na chwilę. – I zniknęła za drzwiami, ukrytymi w czerwonej kotarze. Wkrótce plusk wody oznajmił, że była w łazience.

Upłynęła długa chwila, w której zdążyłem ochłonąć trochę i oglądnąć wszystkie szczegóły jej mieszkania. Podziwiałem jego czystość i wdzięk. Mój mały obrazek z chłopcem modlącym się do rusałki stał za szybą szafy bibliotecznej, pośrodku, na górnej półce. Zdążyłem przeczytać kilkanaście tytułów książek (było tu więcej literatury niż medycyny) – gdy wyszła z łazienki. W długim złocistym szlafroku, na tle czerwonej kotary tak była olśniewająca blaskiem mieniącej się wzorzystej tkaniny, że zmrużyłem oczy.

Chcesz się wykąpać? – spytała zbliżając się i ujmując mnie za obydwie ręce. Była tak piękna, że nie miałem sił wytrzymać jej spojrzenia i pochyliłem głowę. Nagle dostrzegłem, że jej luźny szlafrok był nie zapięty i od szyi aż do stóp, w złotym obramieniu, ukazywał wąską, lecz uroków pełną szparę… Była naga! Oniemiały z wrażenia, a zarazem onieśmielony, podniosłem wzrok na jej twarz, czując na policzkach wypieki.

Jesteś taki nieśmiały i smutny – dlaczego? Już dawno w czytelni zaciekawiłeś mnie swoją twarzą, tą jej smutną i skupioną powagą, niestosowną w twoim wieku. A teraz wykąp się, woda jest gotowa – dodała zbliżając usta i rozpinając mi koszulę pod szyją.

Nie. Dziękuję.

Dlaczego? – zapytała szeroko otwierając oczy ze zdumienia.

Bo wczoraj po południu byłem w łaźni.

Więc siadajmy na tapczanie. Będziesz mi opowiadał o sobie. Siadaj tu, blisko przy mnie.

Niepewnie z początku, potem już śmielej zacząłem opowieść o swoim krótkim życiu, o jego najważniejszych zdarzeniach, o swej rodzinie, o Książu, a najwięcej o sztuce i na zawsze z nią zawartych ślubach. A także o szczęściu, jakie daje mi ta wielka i czysta miłość, nie wspominając ani słowem o codziennej biedzie.

Przerwała mi pytaniem:

To wszystko jest bardzo piękne, a z czego ty żyjesz?

Z niej – powiedziałem pogodnie i tajemniczo.

Sprzedajesz swoje rysunki?

Tak. Chociaż niezbyt często. Ale żyjąc skromnie, niewiele wydaję na utrzymanie i z łatwością zaspokajam wszystkie potrzeby, gdyż hołduję zasadzie ograniczania ich do minimum.

To, co powiedziałeś, wcale nie jest głupie, choć bardzo trudne. Opowiadaj jeszcze – masz miły głos. Powiedz, czy poza miłością sztuki, poznałeś inną jeszcze miłość? Mów, ale tylko prawdę.

Nastała chwila ciszy.

Dlaczego milczysz? – Pochyliłem głowę. Wzrok padł na jej białe odsłonięte kolana, nieznacznie od siebie oddalone. Wstydziłem się przyznać do prawdy, którą w owej chwili odczuwałem jako ośmieszającą, a nawet okropną, a zarazem nie chcąc kłamać, spojrzałem jej w oczy i wykonałem przeczący ruch głową.

Wówczas stało się coś dziwnego, czego nigdy nie zapomnę. Wstała. W oczach jej pojawił się jakiś tajemniczy zachwyt, a w rozchylonych ustach zalśniły zęby. Zgasiła światło. Pokój na chwilę zatonął w mroku zupełnym. Zapanowała cisza, jak przed nadchodzącą burzą. W sekundzie uświadomiłem sobie, że teraz stanie się coś, o czym żadnego nie miałem pojęcia, a wyobraźnia moja zawsze łączyła to z czymś odrażającym, zwierzęcym i znanym mi tylko ze świata tych nędznych istot… Ogarnęła mnie trwoga i zarazem uczucie wstydu, a więcej jeszcze – paraliżująca świadomość zawodu, jaki jej sprawię za chwilę… Gdyby nie była tak demonicznie piękna, wówczas w jakimś stopniu czułbym się usprawiedliwiony. Wśród tych myśli usłyszałem lekki szelest spadającego szlafroka, i z mroku, tuż przede mną, jak nieziemska zjawa wyłaniać się poczęła jej postać. Omgloną bielą zajaśniały uda. Na wysokości mych oczu, na perłowobiałym tle bioder zarysowała się czarna, duża plama, jak symbol zła, o zatartych brzegach nieforemnego trójkąta. Wyżej, nad wąską talią zajaśniały pełne piersi, zaznaczone ciemnymi akcentami dużych brodawek, a pośród lekko w tył odrzuconych ramion, w czerni włosów wyłoniła się z mroku, jak przedziwny kwiat, jej twarz.

Teraz już oczy moje oswoiły się z mrokiem i widać było coraz wyraźniej wszystkie szczegóły. Po niedawnej burzy wypogodziło się niebo, a światło księżyca sponad gałęzi drzew płynęło przez okno i szeroką falą oblewało srebrem jej nogi, wysoko, aż po biodra. Była piękniejsza niż obraz, niż rzeźba, niż moje marzenia. Była bogom podobna – jedynie takiemu pięknu wolno się wstydzić szat – myślałem oniemiały z zachwytu i westchnąłem głęboko.

Dlaczego się nie rozbierasz?

Siedziałem wciąż bez ruchu na krawędzi tapczanu, nie wiedząc co począć. Więc pochyliła się nade mną, a jej zwinne palce zaczęły mnie rozbierać. Owionęło mnie ciepło jej ciała i jego zapach. Jednocześnie na udach poczułem silny ucisk jej kolan, a twarz mi zakryła owa złowroga czerń…

Zbudziłem się wczesnym rankiem. Spała. Słychać było równy oddech. Błękitno–różowy blask nieba zabarwiał jej ciało. W pobliżu mej twarzy rysował się jej piękny profil. Półotwarte usta, płonące czerwienią, w której cieniu lśnił biały rząd zębów – łudziły jakimś tajemniczym uśmiechem. Na gładkich policzkach kwitły rumieńce i, sięgając oczu, gubiły się w niebieskawym cieniu długich rzęs. Mały prosty nosek zdobiły misternie rzeźbione nozdrza. Jaśniała wysmukła szyja, a rozrzucone w swobodnym nieładzie włosy, połyskujące czernią, otaczały twarz, potęgując jej wyrazistość. Nieco dalej w tym romantycznym pejzażu widniały białe wzgórza piersi, a na ich szczytach, jak strome wieżyczki, ciemniały brunatne brodawki.

Gdy podniosłem wyżej głowę, wzrok mój ogarnął dalsze radosne obszary i zatrzymał się na owej czarnej, złowrogiej plamie. I w jednej chwili w pamięci mojej stanęło to wszystko, co działo się tej nocy. A wszystko to było niepodobne do niczego, co dotąd znałem w życiu: dziwniejsze nad wszystko, zarazem jakieś nieludzkie i szalone – zdumiewające nieznaną mej wyobraźni nowością. Było w tym podobieństwo do żywiołu, który zrywa wszelkie tamy, a zarazem do jakiejś bezrozumnej walki, w której poznałem przytłaczającą przewagę sił „wroga”, władającego niepokonanym orężem, czyli demonicznym urokiem ciała. Gdyby nie ono, gdyby nie boskość tego piękna, które twarzy Ewy nadawało w pewnych chwilach jakiś nieziemski wyraz, byłoby aż nazbyt wiele zwierzęcego w tym żywiole, a w pieszczotach coś z nienawiści ciał i wojny bezlitosnej, wrogiej, śmiertelnej… I pomyślałem: jeżeli w życiu erotycznym normalnych ludzi, za jakich uważałem Ewę i siebie, dzieją się rzeczy straszne, to cóż dopiero poza tą granicą – tam, gdzie zaczyna się zwyrodnienie, o którym czytałem gdzieś niedawno – tam zapewne jest już tylko koszmar i ohyda, tak jak na dnie oceanu; roi się od potworów. I znów pojawiła się myśl, że gdyby nie seks, życie wielkich artystów i poetów byłoby bliskie żywotom świętych; a tak oddziela je przepaść owej czystości.

I wtedy wyrosła przede mną wizja kobiety jako potęgi równej naturze, perfidnej, wszechwładnej i pięknem swym przysłaniającej wszystko. Ogarnął mnie lęk. W tej chwili na lewym swym ramieniu dostrzegłem kilka, obok siebie, zaczerwienionych półkolistych plam, znaczonych odciskiem jej równych zębów. Dotknąłem dłonią warg, były opuchnięte. Spojrzałem na jej paznokcie i poczułem, że pieką mnie plecy. Spojrzałem na ten leżący, uśpiony żywioł utajony w pięknie i z całej duszy zapragnąłem wolności, która w owej chwili, wraz z moją sztuką, zabłysła przede mną niebiańską czystością.

Wśród tych myśli, ostrożnie i powoli uwolniłem ścierpnięte i spocone kolano z uścisku jej gorących ud. Poruszyła się i wyprężając leniwie długie kształtne nogi, tors, ramiona i szyję, lecz nie otwierając oczu – zasnęła z powrotem.

Ubrałem się szybko i na palcach zbliżyłem do drzwi. Były zamknięte na klucz i zatrzask. Przekręciłem je w ciszy, lecz uchylone zaskrzypiały tak chrapliwie i głośno, że zbudziły ją.

Gdzie wychodzisz? – zawołała podnosząc znad poduszki głowę okoloną zmierzwioną czernią włosów. Oczy jej wyrażały zdumienie.

Do domu, Ewo cudna, muszę. Żegnaj, przyjdę wieczorem. – Uświadomiłem sobie, że kłamię, bo postanowiłem nie wracać już więcej.

Zostań. Sama jestem. Ciocia na kilka dni wyjechała. – Bez słowa przyjąłem tę wiadomość, lecz Ewa widząc, że się waham, podbiegła do drzwi i zamknęła je z powrotem na klucz. Po czym ujęła mą rękę i pociągnęła mnie za sobą na tapczan. Jak doskonała rzeźba zabłysnął przede mną jej akt i owionął mnie zapach jej ciała.

Rozbieraj się – spojrzała na zegarek. – Dopiero po czwartej. Mamy przed sobą cały dzień i to nie jeden. – Spojrzała mi w oczy gorąco. – Rozbieraj się zaraz, nagi jesteś ładniejszy.

Pomyślałem o nędznym ubraniu swoim i chciałem coś powiedzieć, lecz zamknęła mi usta długim pocałunkiem.

Nie całuj – bolą – szepnąłem.

Boże, jaka rana! Zaraz coś na to poszukam.

Kilka następnych dni i nocy upłynęło jak sen jakiś odurzający i szalony. Wszystko opisać można, lecz „tego” czynić nie należy, gdyż piękno, a zwłaszcza prawda miłosnego szczęścia jest własnością wyłączną tylko tych dwojga, co ją przeżyli, i w tym leży mądrość natury.

Jednego popołudnia, gdy w pełni słonecznego blasku patrzyłem z zachwytem na cudowną płynność linii jej bioder i ud, zwróconych do mnie, i na twarz wśród czarnej chmury włosów, przytuloną do poduszki – zapytała:

Dlaczego nie przyniesiesz swoich przyborów? Będę ci pozowała w układzie, jaki tylko zapragniesz. Pamiętaj, że już jutro jest nasz ostatni dzień i ostatnia noc…

Nie mów: „ostatni”, bo to zbyt smutne. A co do papierów i ołówków, to są mi przy tobie niepotrzebne.

Dlaczego?

Bo patrząc na twe ciało, rysuję je nieprzerwanie w każdej chwili, odkąd jesteśmy razem. Rysuję metodą Mistrza mojego – wzrokiem, i bardzo się cieszę, gdyż w tej chwili „umiem cię” już prawie na pamięć – tak, że kiedy tylko zapragnę, będę cię mógł rysować, bo jesteś już we mnie na zawsze.

Słuchała. Oczy jej napełnił wyraz skupiony, gorący i czuły.

No to ślicznie, że w tobie jestem – a zbliżając usta i wyciągając ramiona, dodała szeptem – a teraz na przemian bądź we mnie…

Posłuchaj, chciałem cię o coś zapytać.

Słucham.

Nie wiem od czego zacząć. Powiedz mi, co myślisz o naszym grzechu? Powiedz szczerze i po prostu.

O jakim?

O tym, który popełniamy razem: miłosnym. Powiedz, czy masz poczucie winy?

Nie żartuj. Nie jestem nastrojona na humor i to jeszcze taki. O, jakiś ty niedorosły! Jaka wina? Wobec kogo? Może wobec mnie? Więc ci wybaczam od razu i z góry na przyszłość całą… a ty, jak już chcesz, jest mi to obojętne, zupełnie.

Nie żartowałem – pytam serio. Jesteś niewierząca?

Zapytaj jaśniej: w co? Bo ogólników nie lubię.

W Boga i Jego szóste przykazanie, które razem przekroczyliśmy.

Popatrzyła badawczo.

Ta rozmowa, mój miły, jest nie na czasie. Powinieneś ją zacząć przed paroma dniami, w chwili, gdy zgasiłam światło, pamiętasz? Lecz jeśli pytasz tak niemądrze i uparcie, to ci powiem, że nie wierzę w Boga, który potępia taką miłość jak nasza.

A w Jego istnienie?

O Nim nie wiem nic. Znam tylko przyrodę i to bardzo niedokładnie, a ona Bogiem nie jest, gdyż więcej w niej zła niż dobra, a w złego Boga lepiej nie wierzyć.

A Chrystus?

Popatrzyła na mnie bardzo uważnie, powoli nakrywając kołdrą swą nagość. Twarz jej przybrała wyraz poważny, a nawet nieco chłodny.

Studiuję medycynę, nie teologię, i niewiele wiem o tym. Lecz wydaje mi się, że człowiek nie może być Bogiem, ani Bóg człowiekiem, dlatego że Stwórca nie może jednocześnie być stworzeniem. Jest w tym coś bałamutnego, a nawet niedorzecznego, jakaś pycha, lub coś gorszego jeszcze. Lecz z całą pewnością stwierdzam, że o Nim, o Bogu, nie wiem nic – właśnie w oparciu o tę cząstkę przyrody, jaką jest świat wraz z miliardami błyszczących gwiazd w noc pogodną. Ty także się nie wymądrzaj, że wiesz o Nim więcej ode mnie. A co do postaci Chrystusa, to był z pewnością ktoś najdoskonalszy z ludzi. Jan Jakub Rousseau powiedział o nim, że był „Najmilszy” i w tym znaczeniu łatwo się zgodzić, że był „nieziemski”. Mógł być również „Synem Boga”, jako że wszyscy ludzie są Jego dziełem, więc także w tym sensie Jego dziećmi. On należał do najlepszych, lecz wiemy i o najgorszych, i właśnie oni całą Boga sprawę wtrącają w chaos nie do rozplątania. Ale dosyć już tych wywodów. Twoim zadaniem jest odtwarzać piękno, które widzisz. Dostałeś ładne i miłe zadanie w życiu.

Jeżeli je dostałem, to od kogo?

Przestań już pytać. Może być i od Boga. Nie mam nic przeciw temu. Jeśli od Niego wszystko, więc także i pragnienie rozkoszy, nie pytaj mnie więc o nic. Chcę ciszy i ciebie…

A jeśli głód rozkoszy od diabła pochodzi? Pomyśl. – Tu zamknęła mi dłonią usta, a drugą objęła mą szyję.

Nazajutrz po tej „teologicznej” rozmowie czułem jakiś niesmak i niezadowolenie, i choć nie byłem w stanie odmówić sensu jej wypowiedziom, zrozumiałem też, że nie zdołam jej przekonać o istnieniu grzechu. Przeniknęła mnie wówczas myśl, która w życiu nawiedzała mnie nieraz, że kobieta jest zaprzeczeniem boskości: jeżeli nie każdej, to na pewno chrześcijańskiej boskości, gdyż wszystko w niej jest cielesne i zmysłowe na wskroś i do głębi. Lecz uświadomiłem sobie, że sam również nie zdołam pogodzić w sobie Erosa z chrześcijańskim Bogiem, gdyż stanowią przeciwieństwo. W tym rozdźwięku przez wiele lat jeszcze nie opuszczało mnie poczucie grzechu i długo trwała walka z Erosem, aż w końcu on zwyciężył, a zwycięstwo zawdzięcza pięknu i temu, że jest najpotężniejszą manifestacją życia zmysłowego, więc jak gdyby przeciwieństwem śmierci – blaskiem w mrokach życia.

Nasza noc ostatnia była najpiękniejsza, mimo że w jej szalonych pieszczotach było coś z rozstania, a w omglonych smutkiem oczach czasem zalśniły łzy.

Stałeś mi się tak bliski, choć taki jesteś dziecinny, że trudno mi będzie jutro wyjechać.

To nie wyjeżdżaj.

Muszę i to daleko stąd.

W góry pewnie lub nad morze? Są przecież wakacje. Ja także za parę dni jadę na wieś do rodziców. Napisz do mnie, tylko zaraz, bardzo cię o to proszę, będę czekał.

Przytuliła się do mnie w mocnym uścisku i złączyły się usta nasze. Otaczała nas ciemność i cisza, bo noc była pochmurna i parna. Słychać było dalekie przeciągłe grzmoty. Nadciągała burza.

Nazajutrz wyjechała do rodziców, a wkrótce potem do Wiednia, skąd otrzymałem kilka listów oraz piękną monografię Gustawa Klimta. W jednym zapraszała mnie, abym przyjechał. Nie było to możliwe. Potem umilkła i nie spotkaliśmy się już więcej.

 

 

Ilustracje:

Stefan Żechowski: z cyklu erotyków „Ewa”

  • ORGANIZATOR:

  • PATRONAT:

  •  

  • PARTNERZY:

  •