1975 - NIMFY I DEMONY. STEFAN ŻECHOWSKI

Poglądy”, nr 5 (249), 1–15 marca 1975, rok 12, str. 13–15


 

„Czyż każde doświadczenie,

nawet w najlepszym wypadku,

nie jest przynajmniej w połowie

subiektywną interpretacją?”

C.G. JUNG

Faun i nimfy

W ZWIĄZKU Z 32 ROCZNICĄ ŚMIERCI EMILA ZEGADŁOWICZA, POETY I POWIEŚCIOPISARZA, KTÓRY ZMARŁ 24 LUTEGO 1941 ROKU W SOSNOWCU I TAM ZOSTAŁ POCHOWANY NA CMENTARZU W MAŁOBĄDZU, ROZPOCZYNAMY DRUK WSPOMNIEŃ STEFANA ŻECHOWSKIEGO, ARTYSTY GRAFIKA I MALARZA, BLISKIEGO WSPÓŁPRACOWNIKA I PRZYJACIELA AUTORA GŁOŚNYCH KIEDYŚ „ZMÓR”, TWÓRCY „CZARTAKA” I SAMOTNIKA Z GORZENIA GÓRNEGO.

(Tytuł od redakcji)

Latem 1936 roku, po odbytej służbie wojskowej, przebywałem w Książu Wielkim – moim rodzinnym miasteczku. Malowniczo położone na niewielkim wzgórzu, gęsto zarośniętym sadami, posiada dwa stare kościoły i pięknie usytuowany zamek z XVI wieku. Jego sylwetka, o zębatych basztach i wysokich dachach, pokrytych czerwoną dachówką, zanurzona w zieleni starych lip – widoczna jest z daleka. Łagodnie falisty krajobraz, przeplatają lasy i pola, a w pobliżu łąk błękitnieją rozległe płaszczyzny stawów.

Piękno tych spokojnych wód – wiosną, latem czy jesienią, o świcie, czy o zmierzchu lub też w nocnej poświacie księżyca, utrwaliłem w wielu rysunkach i obrazach.

Owego lata, w pierwszych dniach lipca niespodziewanie wpadły mi w ręce „Zmory”. Książkę tę otaczał niecodzienny rozgłos. W Krakowie na murach widziałem plakaty z zaskakującym napisem „Palimy Zmory”. Nazwisko Zegadłowicza należało do najgłośniejszych w tym czasie. Toteż niemal „jednym tchem” przeczytałem ją i przeżyłem całą młodzieńczą wrażliwością. Nie przyszło mi wtedy na myśl, że kilka miesięcy później wejdę z jej autorem w tak bliski, osobisty i przyjacielski kontakt. Z tej niezwykłej książki najgłębiej poruszył mnie i na długo pozostał w pamięci, bluźnierczo odważny poemat Mikołaja Srebrempisanego o Chrystusie. Żyłem w owych latach pod przytłaczającym wpływem lektury Dostojewskiego, jego psychologii, mistyki i chrystianizmu.

Oto ów poemat:

Do wczoraj jeszcze wszystkim byłeś mi o Chryste –

wierzyłem wbrew nadziei i wbrew rozumowi,

że staną się żywotem słowa Twe przeczyste

i że ziemię grosz zbawi – ten jeden grosz wdowi –

Dziś widzę, że na próżno umarłeś krzyżowo

na próżno krew rozlałeś, na próżnoś chleb łamał

wyrosłe losem kaźni każde Twoje słowo –

możeś, dobry człowieku, sam przed sobą kłamał –

Ukuto łańcuch zbrodni z każdej twojej racji,

miłość przekuto w hasła na własną obronę –

prawdy, twoje rzucono na żer agitacji,

aby tyć, aby tuczyć twoim strasznym zgonem!

Kłamstwem stało się wszystko, złem i potwornością,

kościół wyrósł ostoją głupoty i zbrodni –

kler frymarczy zbawieniem, frymarczy miłością –

w imię twoje – mordują wyznawcy wyrodni

Rzucam wzgardę w twarz waszą i czekam godziny

śmierci waszej, kłamstw waszych obłudy i cudów –

widzę płonące gniewem widmo gilotyny

ostrzone nienawiścią chrześcijańskich ludów –

Wtedy może raz wtóry powrócisz, o Chryste –

może twe słowo serca wzburzone uleczy –

i odpomną się sprawy wielkie i wieczyste

przez Ciebie – już nie boży – lecz Synu Człowieczy!

W tym utworze tak szczerym i śmiałym odczułem pewien zgrzyt w słowach: „możeś dobry człowieku sam przed sobą kłamał”. Pamiętam, że odrzuciłem tę możliwość jako niewiarygodną, jako zaprzeczenie prawdy moralnej, najgłębszej jaka istnieje, której tragiczna wielkość i powaga wyrażona została przez jej twórcę tym, że oddał za nią swe życie.

W obszernym liście do mego przyjaciela Mariana Ruzamskiego podzieliłem się wrażeniem tego utworu jak i całej książki. Fragment mego listu znalazł się potem w książce „Piszemy listy” napisanej przez czytelników „Zmór”, opracowanej przez Zegadłowicza i wydanej w 1937 roku.

Do poematu tego wykonałem dwa rysunki: „Dziennikarz na Golgocie” i „Pogrzeb Chrystusa”.

Marian Ruzamski (1889–1945) był artystą malarzem. Studiował w ASP w Krakowie u L. Wyczółkowskiego, St. Dębickiego i u Jacka Malczewskiego, którego uwielbiał przez całe swe życie. Studiował też na wydziale filozoficznym UJ, a potem w Paryżu. Namalował setki znakomitych pejzaży, portretów, wykonał mnóstwo rysunków i pozostał prawie nieznany, gdyż nie uczynił nic dla rozgłosu i rozsławienia swej sztuki. Był na to nadwrażliwy, a także wolny zupełnie od tej potrzeby. Dziwiła mnie wtedy ta postawa. Dziś ją rozumiem, a nawet podzielam, ponieważ na tym przykładzie widzę, jak niewspółmierny bywa czasem rozgłos do wartości talentu i pracy.

Był on moim najlepszym przyjacielem. Jego poglądy filozoficzno–moralne cechował najgłębszy humanizm. Wyrażał go w rozmowach i dyskusjach a także przedstawił w opowiadaniu pt. „Lekcja historii dla dzieci w roku 5047”, którą Zegadłowicz zamieścił w „Motorach” jako list przyjaciela do Cypriana Fałna. Poglądy Ruzamskiego wywarły duży wpływ na mnie. Przez wiele lat korespondowaliśmy ze sobą. Jego listy, często bardzo obszerne, były pełnie niezwykłych myśli i rad, a moje pytań i zwierzeń. Interesował się jak nikt inny, rozwojem mej twórczości. Zmarł w obozie oświęcimskim.

W sierpniu 1936 roku przyjechałem do Tarnobrzegu, zaproszony przez Ruzamskiego, który od lat tam zamieszkały, zaprzyjaźniony był z domem doktorstwa Pawlasów. W domu tym panowała atmosfera ujmującej gościnności i kultu sztuki. Bywali tam malarze, poeci i pisarze. Toczyły się, jak zawsze w tym kręgu, gorące dyskusje. W 1938 roku do Tarnobrzegu przyjechał Zegadłowicz. Wcześniej tam bywali: Stanisław Piętak, Andrzej Piwowarczyk i uczniowie Szukalskiego. W tym też domu, owego lata, zamieszkałem i tam w pierwszych dniach września 1936 roku wyłoniła się sprawa ilustracji do „Motorów”.

Pewnego dnia Ruzamski zwrócił się do mnie z tajemniczym uśmiechem:

– Mam dobrą dla pana nowinę. Zegadłowicz prosi mnie o wskazanie mu grafika, który z powodzeniem podjąłby się wykonania okładki i paru ilustracji do powieści, jaką pisze. Poleciłem mu pana. Wyraził zgodę i przysłał już kilka rozdziałów rękopisu. Cóż pan na to? Czy przyjmie pan tę propozycję?

I tego dnia jeszcze z ogromnym zaciekawieniem przystąpiliśmy do tej naprawdę niezwykłej lektury. Były to pierwsze rozdziały „Motorów”. Nieczytelne pismo Zegadłowicza od razu nastręczyło nam wiele kłopotu. Niektóre słowa musieliśmy odgadywać. Z czasem poznałem cały „alfabet pisarza” i dalsze rozdziały czytałem już sam.

Pamiętam pierwsze wrażenie. Nie byłem zachwycony tą powieścią. Raził mnie w niej naturalizm opisu scen miłosnych, które w takim ujęciu wydały mi się wulgarne i bardzo dalekie od mych romantycznych wyobrażeń. Miałem wtedy 23 lata. Wydawało mi się nawet, że z tego powodu nie powinienem ilustrować tej książki. Byłem w rozterce. Nie wiedziałem, co czynić. I pamiętam, że decyzję podjąłem dopiero w chwili, gdy uświadomiłem sobie, że posiadam przecież zupełną swobodę wyboru, nie tylko obrazów, lecz co o wiele ważniejsze, ich ujęcia i przedstawienia. A ponieważ w znanych mi utworach Zegadłowicza znalazłem wiele obrazów, więc czułem, że i tu wybór będę miał łatwy i duży.

Czułem też, że jest to postawa słuszna i jedyna i w tym samopoczuciu powstały trzy pierwsze rysunki: „Faun i nimfy”, „Śmierć Marysi” i „Rewolucja”, które niezwłocznie zostały wysłane przez Ruzamskiego do Gorzenia.

Z napięciem oczekiwaliśmy wiadomości. Nadeszła wkrótce wraz z dalszymi rozdziałami powieści, a obszerny list Zegadłowicza do Ruzamskiego wyrażał gorący zachwyt, który sprawił nam radość. Więc praca nad następnymi rysunkami popłynęła mi jeszcze łatwiej, bo już w nastroju pewności i niezmąconej swobody – tak ważnym dla każdej twórczej pracy.

Następna przesyłka z Gorzenia zawierała dużą kopertę z fotografiami. Były to liczne zdjęcia kobiet – prototypy owych „dziewięciu Muz” występujących w „Motorach”. Byliśmy zaskoczeni odwagą pisarza, ponieważ osoby te żyły, a jedna z nich była wybitną i znaną artystką dramatyczną.

Mam wrażenie, że sprawiłem zawód poecie, gdyż nie sportretowałem żadnej jego muzy, a to jedynie dlatego, że nie znalazłem w nich podobieństwa do moich muz. Nigdy jednak w tym okresie, ani nigdy też potem nie zrobił mi wymówki z tego powodu. Raz tylko w liście do Ruzamskiego napisał o rysunkach: „to są jego Motory”, wyrażając tym raczej uznanie.

W kilkudniowych nieraz przerwach, między wysłaną do Gorzenia paczką ilustracji a nadejściem dalszych rozdziałów powieści, z tym samym zapałem pracowałem nad własnymi kompozycjami. Rysunki te nieraz dalekie od tematu powieści, Ruzamski posyłał do Gorzenia, razem z nowo powstałymi ilustracjami. Pisarza zaskakiwała ta niespodzianka, lecz i zarazem cieszyła, gdyż chętnie pisał do nich nowe teksty i włączał do powieści. Potem, już po ukazaniu się „Motorów”, zauważyłem, że oprócz nowych, wszystkich niemal zilustrowane przeze mnie teksty powieści, zostały przez Zegadłowicza poszerzone, a czasem zmienione i „dopasowane” do rysunków.

Poznałem w tym czasie, w domu doktorstwa Pawlasów, panią S. W. Była to młoda brunetka obdarzona niepospolitą urodą. Pięknością tą tak byłem zafascynowany, że w niektórych ilustracjach bezwiednie pojawiła się jej twarz i postać.

Od września 1936 do stycznia 1937 ukończyłem całość pracy obejmującą 37 ilustracji. W styczniu Zegadłowicz, listem bardzo serdecznym zaprosił mnie do Gorzenia. 31 stycznia w mroźny i zaśnieżony wieczór wysiadłem z pociągu na stacji w Wadowicach. Na peronie oczekiwali na mnie: córka pisarza Atessa, uśmiechnięta, czarnooka, szesnastoletnia dziewczyna, niedużego wzrostu i Józef Stożek, przyjaciel Zegadłowicza, zamieszkały w Gorzeniu.

Mimo półmroku panującego na peronie, zostałem zaraz rozpoznany, gdyż w liście z zapowiedzią przyjazdu przezornie narysowałem swą sylwetkę. Po serdecznym powitaniu ruszyliśmy żwawo piechotą w stronę Gorzenia położonego w odległości trzech kilometrów od Wadowic.

Pamiętam, wieczór był jasny, księżycowy, mroźny. Śnieg wyiskrzony, puszysty, nieudeptany. Niebo usiane gwiazdami. Przed nami daleki i zamglony nieco zielonawym blaskiem podgórski horyzont.

Na liczne pytania Stożka odpowiadałem z pewnym roztargnieniem, gdyż wyobraźnia moja zajęta była osobą poety, którego za chwilę już miałem zobaczyć. Wypełniał mnie jakiś radosny niepokój i chociaż walizka ciążyła mi nieco, a nogi w płytkich półbutach przemokły od śniegu, nie czułem tego.

Wkrótce stanęliśmy przed otwarta bramą dużego, trochę ponurego, kamiennego domu z balkonem wspartym na czterech filarach. Otaczały go wysokie drzewa parku, stare o rozłożystych konarach i oszronionych gałęziach baśniowo błyszczących w świetle księżyca.

W półmroku sklepionej sieni, przed wejściem na schody, płonęła lampa rzucając przez kolorową szybę czerwone światło na wyrzeźbione głowy dwu diabłów. Wyżej był napis, lecz już nie zdążyłem go odczytać, bo w otwartych drzwiach nad wysokimi schodami w świetle padającym z wnętrza, ukazała się sylwetka mężczyzny niedużego wzrostu, o długich, bujnych, srebrzyście błyszczących włosach, a do uszu moich doszedł niski, matowy, miły głos:

– Witam serdecznie! Niech uścisnę tę pracowitą rękę, która tak pięknie rysuje.

Szybko wbiegłem po schodach i zmieszany uścisnąłem wyciągniętą dłoń poety, który mnie mocno przygarnął i w obydwa policzki ucałował.

– Proszę tutaj – i wskazał ręką na otwarte drzwi.

Znalazłem się w dużym pokoju, Szybkim spojrzeniem objąłem wnętrze, słabo oświetlone lampą naftową stojącą na okrągłym stoliku. Na ścianach dużo obrazów niewidocznych w półmroku. Na podłodze wzorzyste kilimy, kilimem także nakryta kanapka. Przy oknie fortepian, a na nim biała alabastrowa rzeźba przedstawiająca Erosa i Psyche w pocałunku. Obok drzwi na lewo, wysoki piec kaflowy. W jego półotwartych drzwiczkach płonął żar. W pokoju jednak panował chłód.

– Tu proszę się rozgościć, a cokolwiek będzie panu potrzeba – to do mnie proszę – za tymi drzwiami jest moja pracownia, pokój… no i sypialnia zarazem. Za chwilę spotkamy się w jadalni – dodał z uśmiechem.

– Dziękuję – odrzekłem – wciąż jeszcze onieśmielony. I w tej chwili dopiero zobaczyłem z bliska jego twarz. Była to twarz z tych, jakie lubię – o rysach wyrazistych, jakby wyrzeźbionych – twarz artysty. Ze wszystkich najpiękniejszymi dla mnie pozostaną na zawsze głowy Mickiewicza i Szopena zarówno w swym wyrazie jak i kształcie, ponieważ w samych proporcjach i rysach zastygła jak gdyby treść życia duchowego.

Głowa Zegadłowicza należała do tej klasy głów.

Gdy na chwilę pozostałem w pokoju sam, zdjąłem płaszcz, lecz poczułem dreszcze więc narzuciłem go z powrotem na ramiona i zbliżyłem się do pieca. W tej samej chwili poproszono na kolację. Szybkim krokiem przeszedłem przez długi pokój, wypełniony mnóstwem małych rzeźb, sławnych „Świątków” Wowry, minąłem duże, wyraziste popiersie poety i przez uchylone drzwi wszedłem do słabo oświetlonej jadalni o drewnianym stropie, w której również panował chłód.

Przy podłużnym stole poznałem rodzinę poety: żonę, nieco otyłą, lecz przystojną kobietę w średnim wieku o dużych, wypukłych, ciemnych oczach i łagodnym wyrazie okrągłej białoróżowej twarzy – jej starszą siostrę: bladą, chudą, niską o dużej głowie, regularnych rysach i nienaturalnie dużych oczach. Te duże i wypukłe oczy zwróciły moją uwagę, gdyż i dwie córki poety, Elżbieta i Atessa, młode, urodziwe i uśmiechnięte dziewczyny, miały podobne oczy. Lecz u nich, dzięki młodości, ta cecha szczególna potęgowała urodę. Starsza Elżbieta, podobna do ojca, miała marzycielsko–smutny wyraz oczu, młodsza – dziecinnie radosny. Wszyscy przy stole siedzieli w kurtkach, serdakach i półkożuszkach narzuconych na ramiona.

Nie pamiętam samej rozmowy, ani też kolacji – tylko jedynie, że herbata nie była gorąca o jakiej marzyłem, lecz wstydziłem się prosić o taką. Zapamiętałem też tych kilka wyrazistych par oczu z zaciekawieniem wpatrzonych we mnie i przyjaźnie uśmiechniętych. Pamiętam i to, że na liczne pytania odpowiadałem nie podnosząc pochylonej nad stołem głowy z onieśmielenia, no i wreszcie zostało mi w pamięci przejmujące zimno i od stóp przez plecy idące dreszcze.

Nazajutrz, po nocy prawie bezsennej, wstałem wcześnie, lecz poczułem się chory. Była to grypa. Pierwszy ją zauważył Zegadłowicz, więc musiałem się położyć. Otoczono mnie opieką, zjawiły się lekarstwa, a córka poety, Elżbieta, przejęła rolę troskliwej pielęgniarki. Wieczorami oglądaliśmy razem liczne albumy i książki rozłożone na stoliku i na dywanie wokół kanapy. Były to ilustrowane monografie znanych europejskich malarzy, przyniesione z bogatej biblioteki Zegadłowicza znajdującej się poniżej na parterze w dużym pokoju zwanym „dziecinnym” połączonym schodami z pokojem „niebieskim”, który zamieszkiwałem. Uwagę moją zwróciło wielotomowe dzieło w języku niemieckim z mnóstwem reprodukcji o tematyce erotycznej. Książki te przygotował mi sam Zegadłowicz.

Za kilka dni poczułem się zdrowy, więc córki poety zabrały mnie na spacer po parku, a potem na narty. W długie zimowe wieczory rysowałem w świetle lampy naftowej przy stole. Wykonałem około 30 niedużych rysunków o treści fantastycznej. Poetę interesował każdy nowy rysunek i witał go z zapałem. Ów zapał, a nawet entuzjazm do pracy, zwłaszcza twórczej objawiał się często i stanowił jedną z cech charakteru Zegadłowicza. Chcąc sprawić mu radość, podarowałem mu wszystko, co stworzyłem wtedy i później w Gorzeniu, jak również i oryginały ilustracji do „Motorów”, które przetrwały wojnę i zdobią obecnie jedną z sal Muzeum jego imienia w Gorzeniu Górnym.

W domu Zegadłowicza poznałem wielu ludzi o znanych nazwiskach, lecz wymienię tylko tych, z którymi później wszedłem w bliską i serdeczną łączność. Jednym z nich był pogodny, tryskający energią znany działacz ruchu ludowego, dr Józef Putek, autor „Mroków średniowiecza”. Zaraz po wojnie jako minister łączności zaprosił mnie do pracy filatelistycznej i dzięki niemu wykonałem kilka serii znaczków pocztowych. W tym samym czasie Leon Kruczkowski zaprosił mnie do Warszawy w celu zilustrowania „Pawich piór”. Przez lata utrzymywaliśmy ze sobą łączność. W Gorzeniu poznałem także wybitną uczoną prof. Jadwigę Ziemięcką, która do końca życia śledziła rozwój mej sztuki i sama uprawiała oryginalny rodzaj malarstwa. W domu Zegadłowicza poznałem również Andrzeja Piwowarczyka, młodziutkiego wówczas poetę, autora poematu „Nad Wisłą grają traktory”. Był to zapewne pierwszy u nas szczery utwór w duchu realizmu socjalistycznego, który powstał na kilka lat przed wejściem oficjalnym w sztukę tego kierunku. Zegadłowicz nazwał ten utwór znakomitym, a ja wykonałem do niego osiem ilustracji.

STEFAN ŻECHOWSKI

  • ORGANIZATOR:

  • PATRONAT:

  •  

  • PARTNERZY:

  •