„Razem”, nr 41, 9.10.1977 r., str. 34–37
ARTYSTA OSOBNY
Ryszard Wójcik
Na kartach swego intymnego dziennika, w rozdziale opisującym pierwsze młodzieńcze doznania miłości zmysłowej – wyznał niegdyś w porywie uniesienia: „Przez wiele lat jeszcze nie opuszczało mnie poczucie grzechu i długo trwała walka z Erosem, aż w końcu on zwyciężył, a zwycięstwo zawdzięcza pięknu i temu, że jest najpotężniejszą manifestacją życia zmysłowego, więc jak gdyby przeciwieństwem śmierci – blaskiem w mrokach życia…” (z rozdziału „Ewa”).
Dziennik ten stanowi nadal twór rękopiśmienny i znany jest dotąd jedynie garstce wtajemniczonych, dopiero w tym roku udało mi się zainteresować zdecydowanego wydawcę i – jeśli Demony znowu się nie zbudzą – ukaże się on nakładem Wydawnictwa Łódzkiego już w roku przyszłym, opatrzony wyborem ilustracji wykonanych przez samego Autora – Stefana Żechowskiego. Jakież to będzie zaskoczenie dla krytyków obojga sfer nie zawsze sprzymierzonych: malarstwa i literatury! Bo unikatowa „dwuręczność” Żechowskiego jest zaiste darem obydwu tych kapryśnych wróżek: złudną i niewierną czarownicą bywa dlań od lat literatura – to ona mami Go od lat najwcześniejszych, ku niej obrócił kunszt rysowniczy, z literackich inspiracji wywodzą się najwyższe Jego dokonania, a zarazem… więzi z literaturą prowadziły Go zawsze do najdotkliwszych porażek i w najsurowsze wtrącały odosobnienie… Druga wróżka – Muza Rysunku – skazała Żechowskiego na przemilczenie, bo ołówek, rysunek realistyczny, kunszt dziewiętnastowieczny – zanikającym jest dziś rzemiosłem, sztuką niemodną, lekceważoną, więc i… dziwactwem godnym odmieńca.
Żechowskiego malarskie wizje erotycznych uniesień, nieustający Jego zachwyt nad owym „blaskiem w mrokach życia” – kuszą do zdziwionego pytania: jak mieści się w tym człowieku ten rodzaj witalnej fascynacji – z Jego otwartym wyznaniem wiary: „Chciałem zawsze odejść w taką ciszę życia, w prawdziwą i mimo wszystko osiągalną samotność, choćby i związaną z biedą największą, która nie trwożyła mnie nigdy. W taki stan, kiedy już nic ciosu nie stanowi, gdzie nie przeraża żadne niebezpieczeństwo, gdzie jedyną rzeczywistością jest tylko prawda wewnętrzna…” (Dziennik, rozdział 18). Bo Stefan Żechowski taką właśnie formułę egzystencji konsekwentnie realizuje!
Gdym na wiosnę 1975 roku z bratem moim Andrzejem zabrał się do kręcenia filmu o pustelniku z Książa Wielkiego (film emitowano w drugim programie TV dnia 19 maja br. W wyrachowanej „konkurencji” z włoskim kryminałem, który o tej samej godzinie szedł w programie pierwszym… a więc – nie emitowano go w ogóle!) – Żechowski przyglądał się z biernym zalęknieniem, jak Jego obrazy wydobyte po raz pierwszy od dziesięcioleci, z głębi przepastnych szaf – stają w błękitnym świetle jodowych lamp do dziwnej egzekucji: oto za pośrednictwem kamery filmowej i szklanego ekranu zostaną niebawem rozstrzelane przez nieobliczalny tłum wielotysięcznych spojrzeń… ziści się tym samym nierealna dotąd szansa jednorazowej, pół godziny zaledwie trwającej, wystawy. Wystawy całego dorobku życia. Wystawy, której dotąd nigdy nie było…
– Do kamery mówił nie będę! – odpierał machaniem rąk wszelkie moje namowy. – Jakieś reklamiarskie sztuczki…
Dziwak, oryginał? Łatwym, niewybrednym epitetem zbyć można każdą nieprzystawalną do banału „inność”. Tym sposobem rozmaici „znawcy” unieważnili już dawno Jego istnienie. „To on jeszcze żyje?” – dziwił się głośny krytyk, bywalec wszystkich stołecznych galerii. „To ten sam Żechowski, który ilustrował Zegadłowiczowe Motory?... Toż to jeszcze przedwojenne wykopalisko!”
Na odpowiedź, że owszem – żyje, tworzy, mieszka w tym samym Książu Wielkim, w którym się urodził, nawet przy tej samej ulicy, gdzie „ciszy życia i mimo wszystko osiągalnej samotności” nie mąci nawet telegram z Amsterdamu czy Nowego Jorku, o mającej się właśnie odbyć wystawie Jego prac… – wzruszenie ramion i szydercze z ust krytyka: „Dziwactwo!”
Napisałem: literaturze zawdzięcza, w złem i w dobrem, Żechowski najwięcej. Jeszcze jako zupełnie mały chłopiec, najmłodszy z czworga rodzeństwa, powoływany więc do pasania krów na okolicznych miedzach (ledwie trzy i pół morgi gruntu posiadali rodzice), zaznał olśnienia poezją, i to poezją najwyższej próby: Słowackiego „Anhelli” rozniecił wyobraźnię chłopca tak dalece, że niewprawną, ale pewną już swego talentu ręką, wykonał serię rysunków obrazujących poetyckie widziadła. Umykając od krowiego ogona na strych w tajemnicy przed rozsierdzonym ojcem, „marnował czas” na oglądanie kalendarzowych reprodukcji Grottgera… Bo i Grottger, wraz z poezją romantyków odciskał już w zaraniu niezatarty ślad w plastycznej wyobraźni przyszłego mistrza – rysownika. „Było to moje pierwsze spotkanie ze sztuką i od razu stało się objawieniem, chociaż nie umiałem wyjaśnić przyczyny tajemniczego działania i nieświadomego przejęcia się nastrojem tych rysunków. Obrazki te śniły mi się po nocach…” (Dziennik)
Jaką drogą wdzierał się na Parnas w ten wiejski podpasek, syn ubogiego rolnika, wyrosły w cieniu kościelnej kruchty? Miał lat szesnaście, gdy w roku 1929, po wyjściu z wiejskiej szkółki, postanowił szturmować Kraków. Pisze w swoim pamiętniku zadziwiająco szczerze: „Droga do upragnionego celu moich marzeń – Akademii Sztuk Pięknych, którą powinny poprzedzić lata gimnazjum, wydała mi się zbyt okrężna i zbyt długa. Postanowiłem ją skrócić.
Byłem za młody, aby wiedzieć, że artystą jest się z losu od najwcześniejszej młodości przez całe życie lub się nim nie jest nigdy. A warunkiem tego jest przede wszystkim talent i wyobraźnia, umysł, wola i uczucie, a na koniec umiejętności i wiedza. Nie wiedziałem wówczas także, iż studia plastyczne z całym balastem form nauczania są jedynie stratą czasu… W czerwcu 1929 roku, po załatwieniu formalności, znalazłem się w Krakowie w Państwowej Szkole Sztuk Zdobniczych i Przemysłu Artystycznego przy Alei Mickiewicza 5.
Przybyłem tu na egzamin i zgodnie ze swoją niezdolną do umiaru naturą przywiozłem wielką i ciężką tekę z mnóstwem rysunków i obrazków, wśród których znajdował się także cykl ilustracji do Anhellego. Było tego razem tyle, że starczyłoby na wypełnienie kilku ścian dużej sali.
Dyrektorem tej szkoły był znany rzeźbiarz prof. Jan Raszka. Nie wiem, czy on, czy też kto inny zwrócił uwagę na zawartość teki pozostawionej przeze mnie w sekretariacie, bo przyjęty zostałem od razu bez teoretycznego egzaminu, a przy odbiorze teki, szczupła siedząca za biurkiem pani oznajmiła z uśmiechem:
Prace pana oglądane były z dużym zainteresowaniem…”
Fascynujące są rozdziały tej młodzieńczej autobiografii. Zachęcam Czytelników, by zechcieli za rok sięgnąć po tom pierwszy „Dziennika”, gdy wyjdzie spod prasy: zawarł w nim Autor znakomite literackie opisy głodnego żywota artystowskiej cyganerii, własne niedole ubogiego pariasa, wiejskiego przybłędy w obojętnym mu mieście: „Poznałem aż nazbyt dobrze wszystko to, co wyniknęło z mojej sytuacji: nieznajomość życia, skrajna naiwność, niezaradność wrodzona, a ponadto egzaltacja marzeniami przepełnionej duszy… Poznałem więc autentyczny głód, zimno, nie kończące się, a co dzień nowe rozczarowania…”
Doskwierających przeżyć tego okresu, zaznanych upokorzeń i udręki nędzarskiej wegetacji nie zdołały przyćmić nawet właściwe tej duszy egzaltacje towarzyszące intensywnemu obcowaniu ze sztuką wielkich mistrzów… Rychło opuścił Żechowski Akademię, wpisując się do dziwnego bractwa artystów–studentów, zwanego „Szczep Rogate Serce”. Przewodził tej zbuntowanej gromadce głośny już wtedy rzeźbiarz i rysownik Stanisław Szukalski, proklamujący odrzucenie akademickiej metody nauczania opartej na studiowaniu modela i martwej natury. Metoda ta – twierdził – jest bezwzględnie szkodliwa i wyniszczająca w młodym człowieku to, co dla niego jako artysty jest najcenniejsze: pamięć plastyczną, wrażliwość i wyobraźnię. „Pamięć plastyczna stanowi największy skarb artysty, rozwijajcie ją do najwyższego stopnia. Zaczynajcie rysować dopiero w chwili, gdy w wyobraźni zobaczycie dokładnie to, co chcieliście ukazać”…
Szukalskiemu poświęca Żechowski w swoim dzienniku aż kilka rozdziałów. Spotkanie z Mistrzem – jak go nazywa – było dlań jedną z najdziwniejszych i fascynujących przygód życia. Demagogiczny, niesłychanie sugestywny i niewątpliwie talentem wielkim obdarzony ten artysta czynił jednak ze swych uczniów nie partnerów i współtowarzyszy twórczego wtajemniczenia, ale… niewolników, którym nakazywał bezgraniczne posłuszeństwo. Żechowski niezdolny do podjęcia jakiejkolwiek walki w obronie swej autonomii, „bo walka oznaczać musiała umniejszenie kogokolwiek z moich towarzyszy, a do tego nie byłem zdolny…” – opuszcza w 1936 r. „Szczep Rogate Serce”, zrywa na zawsze z Szukalskim.
Do nikogo z ludzi nie potrafi się odnosić „letnio”, wszystko, na co zwróci się Jego uwaga, przesyca niesłychanie intensywną emocją – dlatego tak boleśnie przeżywa to rozstanie, że… aż opuszcza Kraków. Wraca do swojej wsi, w której strapieni rodzice widzą w Nim tylko wykolejeńca…
Jest w tym okresie życia człowiekiem zupełnie samotnym, skazanym na tortury własnej nadwrażliwości. Głębokie przeżycie miłosne, zerwana nagle więź z piękną E., wniosły do Jego duszy – jak pisze – „wszystko osnuwający smutek”. Jedynym powiernikiem tych doznań był już wtedy prowadzony z dnia na dzień Dziennik. Zaległy na jego kartkach zapis jest dziś zdumiewającym poświadczeniem jakże wcześnie ukształtowanej i dojrzałej natury odmieńca!
„Nagle te żałobne morki rozświetlił meteor. Była to książka Nietzschego Tako rzecze Zaratustra w przekładzie Wacława Berenta, która przypadkowo dostała się w moje ręce. Dziś, z odległej perspektywy czasu, nie umiałbym wyjaśnić, dlaczego utwór ten, należący do najodważniejszych i najgłębszych w literaturze świata, już od pierwszego rozdziału, od pierwszych niemal słów, porwał mnie i olśnił…”
Książki, lektury, pożądliwie wchłaniane literackie wizje przeorywały zawsze duszę i umysł tego dziwnego człowieka z intensywnością stalowego pługa. Było to i jest po dziś dzień błogosławioną zaletą i jego nieszczęściem zarazem…
„Niedługo potem pojawił się w moim życiu nowy demon, który ze zdumiewającą łatwością wchłonął mnie w ponure odmęty swojego świata. Był to Dostojewski. Żaden z pisarzy nie wprowadził takiego zamętu w mojej duszy. Pozostanie tajemnicą geniuszu, że tak bezwiednie i od razu stałem się ofiarą działania tej straszliwej lektury…” (Dziennik, rozdział 18)
Psycholog, jeśli zechce wniknąć w ten intymny pamiętnik, znajdzie w nim wszystkie właściwie klucze otwierające tajniki tego dziwnego losu. „Z natury nieśmiały, niepewny w walce o byt, która zawsze kogoś krzywdzi – teraz po tej lekturze stałem się zupełnie bezbronny…” – pisze Żechowski tłumacząc zagadkę swego odejścia w roku 1936 z Krakowa, wyjaśniając wcześniejsze jeszcze zerwanie ze środowiskiem artystycznym, w którym swoją niecodzienną obecność zaznaczył ledwie fajerwerkami znakomitych rysunków i obrazów, wyróżnionych od razu przez Szukalskiego…
Ze zdumieniem stwierdzić trzeba: te właśnie głębokie rozterki intelektualne i płynące z lektur filozoficzne problemy rozstrzygnęły ostatecznie o wyborze postawy życiowej młodego artysty. Bliski niemal samobójstwa, udręczony stanem życiowej bezradności, chroni się pod opiekę brata, który pod Tarnowem jest nauczycielem w wiejskiej szkole. Powołany wkrótce potem do wojska popada w nowy rodzaj apatii i rezygnacji. Wojsko i związane z mundurową służbą tragikomiczne przeżycia gruntują w Nim poczucie życiowego bezsensu i jakiegoś absurdu, z którego nie potrafi się wydobyć… Już niemal na progu koszar… trafia do karceru: pozbawiony poczucia humoru oficer rozpoznał w pewnym rysunku swoją złośliwą karykaturę…
„Po opuszczeniu koszar odczułem na nowo całe piękno życia” – wyznaje, zamykając jeden rozdział gorzkich życiowych przewartościowań. Egzaltowana, niesłychanie emocjonalna osobowość szuka rekompensaty. I znajduje ją. Gościnny pobyt w „Pawlasówce”, willi znakomitego lekarza Eugeniusza Pawlasa, tarnobrzeskiego „Doktora Judyma”, nastręcza niespodziewaną okazję zawarcia bliskiej znajomości z Emilem Zegadłowiczem. I oto ponownie literatura – tym razem w postaci żywego pisarza, i to jeszcze otoczonego aurą społecznego buntownika i „skandalisty” – wdziera się w życie zdeklarowanego pustelnika. Zegadłowicz szuka właśnie ilustratora do „Motorów”, kolejnej po „Zmorach”, zapowiadającej się znowu jako „nieprzyzwoita” powieści… Żechowski akurat, na kilka tygodni przed poznaniem Zegadłowicza, oglądał na murach Krakowa plakaty „Palimy Zmory” – nawołujące do bojkotu tej książki. To Go zachęciło do lektury i… z wielką ochotą przyjął propozycję pisarza. Podległy stale skrajnym emocjom – rzucił się w wir pracy. Ilustrował jeszcze brudnopis powieści, przysyłane z Gorzenia rękopisy powstających rozdziałów. Zegadłowicz ocenił pierwsze rysunki z zachwytem, ale pisząc do Ruzamskiego, który był przyjacielem rysownika, stwierdził od razu: „To są jego Motory!” I tak było istotnie. W rysunku ołówkowym Żechowski stworzył własną wizję dzieła, wizję tak sugestywną, że pisarz otrzymując pocztą wciąż nowe obrazy… zmieniał nierzadko tekst, „dopasowując” go do plastycznej wersji tworzonej przez rysownika. Obaj twórcy – pisarz i ilustrator – nie przewidzieli ponurego finału:
„Przy wydaniu Motorów – wspomina Żechowski – napotkał Zegadłowicz niemałe trudności. Po konfiskacie Zmór (kołtuneria osiągnęła swoje! – przyp. RW) żaden wydawca nie chciał brać na siebie ryzyka związanego z wydaniem tej nowej powieści. Aż po długich staraniach znalazł się w Wadowicach człowiek, który podjął się tego zadania, w nadziei zysku. Druk Motorów został ukończony w październiku 1937 r. w Drukarni Literackiej w Krakowie. Zegadłowicz w tym czasie chorował, więc zająłem się dopilnowaniem tej sprawy, a zwłaszcza strony graficznej: obwoluty, okładki, inicjałów, ilustracji, i w związku z tym codziennie bywałem w drukarni. Pewnego popołudnia, gdy całość druku była już ukończona, zjawiła się policja i z polecenia Prokuratury Krakowskiej dokonała konfiskaty książki. W przeddzień jednak szczęśliwie udało mi się rozesłać pocztą, na podane przez Zegadłowicza adresy, pewną nieznaczną ilość egzemplarzy powieści zamówionych w przedpłacie. Otrzymali ją znani pisarze polscy oraz przyjaciele i znajomi poety. Nakład wynosił około czterech tysięcy. W jakiś czas potem otrzymałem z Prokuratury Sądu Okręgowego w Krakowie pismo, w którym jako współautor Motorów wraz z Zegadłowiczem zostałem oskarżony o antypaństwowość i niemoralność ilustracji. Byłem tym zaskoczony, lecz pamiętam, że zaraz zająłem się przygotowywaniem obrony, a nawet napisałem sobie jej tekst. Do rozprawy jednak nie doszło, dzięki interwencji Józefa Putka…”
Dodajmy: Żechowski skromnie we wspomnieniu przemilcza, że Zegadłowicz w uznaniu dla dzieła rysownika, podkreślając wyjątkową i autonomiczną wartość obrazów – zlecił wykonanie dwu obwolut, okładek z napisem czołowym: „Emil Zegadłowicz – Motory” i następnej „Stefan Żechowski – Motory”…
Złośliwy ten grymas losu był dla młodego artysty ciosem dotkliwym i kto wie?... może rozstrzygającym. Gdy, tuż po wojnie, zaproponowano Leonowi Kruczkowskiemu, aby właśnie Żechowski wykonał ilustracje do „Pawich Piór” – samotnik z Książa Wielkiego, wegetujący nadal we „wspaniałym, ale głodnym odosobnieniu” – zamówienie przyjął. I cóż za fanaberie przypadku! Jacyś „życzliwi doradcy” namówili Kruczkowskiego, by wykonane już obrazy odrzucił… I to samo zdarzyło się raz jeszcze z ilustracjami dla „Tęczy” Wandy Wasilewskiej – podobno z winy jakiegoś nieporozumienia nie trafiły one na karty tej książki. Tak było, albo inaczej – faktem jest, że wyjątkowy jakiś pech prześladował Żechowskiego w jego „flircie” z literaturą. Dzisiaj tylko nieliczni domyślają się, że obrazy niegdyś wykonane… przecież nadal istnieją! Ilustracje do „Motorów” zdobią ściany dworku–muzeum Zegadłowicza w Gorzeniu koło Wadowic, a wykonane przez pustelnika – sobie a muzom – przez nikogo nie zamawiane rysunki do „Zmór” (powojenne wydanie ukazało się bez ilustracji), podobnie jak i te z cyklu „Pawich Piór” i „Tęczy” podobnie jak tysiące innych prac nigdy i nigdzie nie wystawianych, nie reprodukowanych i krytyce naszej w ogóle nie znanych – zalegają wspomniane czeluście szaf w pustelniczej pracowni w Książu Wielkim… Wiem, że tak jest, bom własnoręczne dobywał z owych szaf rewelacyjne dzieła, by je mogły obejrzeć oczy telewidzów – jeśli kiedykolwiek do emisji mojego filmu dojdzie. Już napisałem: znowu zrządzeniem złośliwego losu (!?) „Pustelnika” nikt nie oglądał, bo któżby chciał włączać drugi program, gdy pierwszym kanałem „leci”… sam Mastroianni w głośnym kryminale!
Ci jednak, którzy jakimś trafem film obejrzeli, mogli po jego emisji usłyszeć na temat Żechowskiego taką oto dysputę dwóch wtajemniczonych mężów:
Andrzej Osęka: – Co się panu przypomina, gdy pan ten film ogląda?
Szymon Kobyliński: – Nie tylko „co”, ale „ilu” naraz! A wszystko razem wziąwszy – jest to ten Żechowski, artysta całkiem osobny… To najdziwniejsze!
Osęka: – Jego wypowiedź o Grottgerze…
Kobyliński: – Grottger i Matejko i tylu innych, co szli tą samą drogą, ba! Nawet Bronisław Linke, który przetworzył tradycję i zrobił z niej coś własnego…
Osęka: – Mnie przychodzi na myśl Bruno Schulz. Mam na myśli sceny literackie, domenę wyobraźni.
Kobyliński: – Żechowski wyszedł z Grottgera, ale przekroczył akademicką doskonałość i nazbyt grzeczną konwencję swego nauczyciela.
Osęka: – …Wprowadza on deformacje których Grottger bałby się po akademicku. Stosuje sobie tylko właściwe pomniejszenia i powiększenia, i tworzy rysunek bardziej syntetyczny, mniej naturalistyczny…
Kobyliński: – Żechowski jest chyba obecnie jednym z niewielu, a może nawet, ostatnio, jedynym, który tworzy własne źródło światła oświetlające jego obrazy… I to jego przywiązanie do ołówka! Ani razu nie zauważyłem w kadrze śladu pędzla…
Osęka: – Te jego prace to już nie rysunek, ale rzeźba! On buduje te obrazy z niesłychanym napięciem i z taką szaleńczą pracowitością, jakby tworzył przedmioty z porcelany, kości słoniowej…
Kobyliński: – I chropowatej gliny!
Osęka: – …Budowanie świata punkt po punkcie w nieustannym napięciu czystej wyobraźni…
Kobyliński: – Wyobraźnia lęgnąca w sobie jakieś niezwykłe metafory ludzkiego losu, świat niesamowitych deformacji, „przerażających brzydactw” i nadzwyczaj „pięknych cudowności”…
Osęka: – Może… nazbyt „pięknych piękności”…
Kobyliński: – Ależ tak! Bo on jest obdarzony wielkim poczuciem humoru i poczuciem satyry… Przerysowuje swój świat jakby z najzwyklejszych klisz, z takich sloganów, jak „walka dobra ze złem”, „kobiecość erotyczna”, „groza istnienia” – i tworzy ni stąd, ni zowąd rzeczy całkowicie własne, wstrząsające, głębokie…
Osęka: – Widzę w tym nie satyrę, ale demonologię: jego kobieta jest zawsze piękna, ale raczej zjawiskowa, jest już bardziej esencją kobiecości niźli konkretnym ciałem…
Kobyliński: – Jego śmiałość w rysunku erotycznym nie ma nic wspólnego z pornografią! Jest to tylko apoteoza romantycznej miłości.
Osęka: – Bo Żechowski należy do ginącego plemienia moralistów, którzy odwołują się do rzeczy elementarnych, do pojęć pospolitych i jakby zaniechanych, do wyobrażeń o pięknie, które mamy przed oczami, a które pomijamy, do pojęcia brzydoty, która jest tuż obok, a została przez nas jakby oswojona…
Kobyliński: – I w tym widzeniu świata satyrycznym i demonicznym, romantycznym i egzaltowanym, w napięciu emocji dochodzącym do zenitu, a wreszcie – w wyrafinowanym użyciu rysowniczego majsterstwa – jest Stefan Żechowski zjawiskiem w naszej sztuce całkowicie wyjątkowym…
Słuchałem, rzecz jasna, tej dyskusji z napiętą uwagą, bo mam w pamięci cały rejestr dziwacznych okoliczności, które Żechowskiego po dziś dzień ze sceny polskiego życia artystycznego uparcie spychają… Nawet Andrzej Osęka, krytyk świetnie rozeznany, objawił nieświadomość sytuacji, mówiąc w pewnym momencie rozmowy z Kobylińskim: „Żechowski, długie lata nieobecny, teraz ma wystawy i jest odkrywany…” Prawdą jest przecież, że po wojnie nie miał Żechowski ani jednej wystawy zbiorowej!!! Tylko raz jeden w krakowskiej galerii „Pryzmat” (1972 r.) wystawiono 80 rysunków do „Zmór” i „Motorów”, co zostało pokwitowane „aż” w dwóch skąpych recenzjach… Ilustracje do „Motorów” wróciły na wilgotne ściany w Gorzeniu, gdzie (sam widziałem w trakcie filmowania) toczy je robaczek jakiś pracowity… Ukazała się po wojnie tylko jedna książka z ilustracjami Żechowskiego: „Na srebrnym globie” Żuławskiego. Marny szary papier, liche, brudne reprodukcje… Gdym w roku 1974 zwrócił się do Wydawnictwa Literackiego w Krakowie, proponując do wydania wypożyczony mi maszynopis sporej części „Dziennika” – wydawca entuzjazmu nie wyraził… Jedynie Andrzej Banach, tylko on jeden z piszących u nas o sztuce, w swoim dziełku „O polskiej sztuce fantastycznej” (WL, Kraków 1968) poświęcił stronic kilka zapoznanemu twórcy. Dostrzegł Banach zaledwie cząstkę twórczości Żechowskiego. Jego rysunki o tematyce erotycznej: „Rysunki te mają charakter wizyjny, są plastyczną legendą erotycznych snów…” To Banachowi właśnie zawdzięcza Żechowski wystawę w Brukseli, która była „odkryciem” tego twórcy na Zachodzie. Zgodnie z porzekadłem, że „nie jest się prorokiem w swoim kraju” – pośród pochwał tamtejszej krytyki padła propozycja Sternberga, paryskiego wydawcy znanej encyklopedii sztuki erotycznej („L’amour sensuel”), umieszczenia w tym dziele rysunków pustelnika z Książa (jeden obraz na okładce!) – jako „najciekawszych w polskiej panoramie erotyków malarskich”…
Nie ma u nas ani jednej książki, monografii czy okazyjnego katalogu, w którym można by przeczytać choć zdanie (wyjąwszy dwie prace Andrzeja Banacha) o Stefanie Żechowskim z Książa Wielkiego. Można by sądzić, że artystów tej miary sieją na pęczki… Jedyny katalog, jaki u Żechowskiego znalazłem (u niego trzeba coś „znaleźć”, bo On sam niczego na pochwałę swoją nie podsunie…) – to był katalog wystawy Jego rysunków w galerii Fundacji Kościuszkowskiej w Nowym Jorku, dokąd wraz z teką, liczącą 65 prac, Żechowski w 1974 pojechał. Jakież było celników na granicy, a potem i moje, zaskoczenie, gdy się okazało, że ten odmieniec wiezie z powrotem do Polski wszystkie prace!
– Nie mogłeś sprzedać? – zapytałem z rozpędu.
– Ja moich prac robionych dla siebie samego – nie sprzedaję. Dla pieniędzy, na obstalunek, robię tylko portrety. Z tego w najgorszych chwilach jakoś się utrzymywałem…
„Wariat, stuknięty!” – powiedzą ci wszyscy, którym taka postawa do gustu nie przypada. O tej właśnie kategorii „trzeźwo myślących” myślałem podając komentarz do ostatniej sekwencji filmu „Pustelnik”:
…Jego postawa jest nazbyt wyjątkowa, by mogła budzić łatwą aprobatę i uznanie. Mistrzowski rysunek odręczny wywołuje podziw, ale i zazdrość, w czasach gdy rysunku „wstydzą się” liczni artyści. Odosobnienie w prowincjonalnym zaciszu prowokuje do podejrzeń: czy aby nie jest ono objawem wyniosłej wzgardy wobec wszystkiego, co mieni się nowoczesnością i awangardą w sztuce, a co bywa często pawim błyskiem mody, mistyfikacją, bełkotem… Bo jakże tu uznać i docenić kogoś, kto stworzył sobie byt tak niepodległy w czasach tłumnej pogoni za nowinkami sezonu?
STEFAN ŻECHOWSKI
Przybłęda
(Fragment „Dziennika”)
Szkoła szybko wystudziła mój zapał i przyniosła zupełne rozczarowanie.
Głównym przedmiotem była tu nauka budowy ornamentu. Wykładał ją profesor Karol Homolacs, człowiek niepospolitego umysłu; wysoki o mocnej budowie ciała i łagodnej, smutnej twarzy, o oczach pełnych głębokiej zadumy. Krótko przycięta siwa broda i kształtna łysa czaszka – upodabniały go do Jacka Malczewskiego. Jego wykłady łączyły filozofię z teorią sztuki oraz historią kultury. Wzbogacone anegdotą i refleksją były niezwykle interesujące. Jednak sam przedmiot ornament, jego istota i struktura nie budził we mnie żadnego zainteresowania, a nawet nie lubiłem go.
Pozostałe przedmioty to anatomia, perspektywa, historia stylów, historia sztuki oraz geometria wykreślna i wieczorny rysunek aktu.
Był jeszcze jeden przedmiot: formy ogólne. Polegał na projektowaniu małych form architektonicznych i rysowaniu martwej natury. Jego wykładowcą był architekt Ludwik Wojtyczko.
Była to niezwykle oryginalna osobowość. Impulsywny, entuzjastycznie nastawiony do wszelkich wybitnych i oryginalnych zjawisk w sztuce był zarazem otwarty i bezkompromisowy, wybuchowy i serdeczny. Średniego wzrostu, krępy, w ruchach zdecydowany, o regularnych rysach twarzy, czerstwy, o przekrwionych szaroniebieskich oczach, lekko zaczerwienionym nosie i krótko przyciętych siwych włosach był uosobieniem energii. Po tylu latach odczuwam głęboką wdzięczność dla tego człowieka. On jeden w owym okresie największej biedy okazał mi życzliwość, interesował się moim losem i moją sztuką, a nawet zakupił kilka moich rysunków.
Bo chociaż w domu moich rodziców była bieda, nie bywałem jednak głodny. Dopiero tu, w Krakowie, poznałem ją, a więc biedę całą ze wszystkimi jej przypadłościami. Obok rzeczywistego głodu, któremu towarzyszą skurcze żołądka, senność i osłabienie, zimowy chłód bywał także nieznośny. Zdarzało się nieraz, że woda w dzbanku zamarzła. Mieszkałem wtedy na ulicy Kościuszki 43 w podwórzu, w pokoju przerobionym z garażu. Z równie biednym kolegą Mikołajem Sz., Rosjaninem z pochodzenia, typowym, jakby wyjętym z „Biesów” Dostojewskiego jakimś Szatowem, fanatycznym marksistą, bardzo inteligentnym i zdolnym. Znoszone, wytarte ubranie, brak bielizny, dziurawe obuwie, nierzadko bezdomność – stanowiły tej biedy zgraną orkiestrę.
Byłem na pewno najbiedniejszym ze wszystkich chłopców tej szkoły, jak również wiekiem najmłodszym.
Pamiętam, jak nieraz drażnił mnie widok bogatych, wystrojonych panien, które z pewnością z nudów znalazły się w tej uczelni.
Lecz mimo swej opłakanej sytuacji i zapewne śmiesznego wyglądu, bo przybyłem z Książa w swoim mocno już zniszczonym chłopięcym ubranku, w krótkich do kolan spodniach i zapinanej pod samą szyją marynarce, czarnych pończochach i sznurowanych trzewikach – nie czułem żadnego upokorzenia. Ani też potem, kiedy zdzierać zacząłem odzież i obuwie z mojego najstarszego brata, który wzrostem znacznie mnie przewyższał, więc rękawy i mankiety spodni musiałem po prostu zawijać, co od razu rzucało się w oczy.
Miałem jakąś niezdrową świadomość swej wartości; można ją nazwać dumą lub wiarą w swoją przyszłość.
Jedynie co znosiłem z trudem, to głód. Młodość i dobre zdrowie sprawiały, że był to stan nad wyraz bolesny.
Niewielka pieniężna pomoc, jakiej na początku udzielił mi ojciec wyczerpała się, a znając sytuację rodziców o dalszą nie chciałem prosić. Wybrałem zawód wbrew ich woli, liczyli więc na to, a nawet byli pewni, że kiedy mi bieda dożre już do ostatka, wtedy powrócę do domu. Lecz myśl taka w najgorszych nawet chwilach daleką była ode mnie.
Pamiętam jednak taką „chwilę”, którą tu opiszę. Był nią mój pierwszy wymarsz z Krakowa do domu. Nie miałem grosza na autobus. Cena biletu była zresztą niebagatelna, bo siedem złotych, co równało się tygodniowym kosztom wyżywienia.
Było to w przeddzień Wszystkich Świętych. Aby nie budzić gospodarzy wyszedłem z domu bez śniadania wcześnie rano. Zaciągał zimny wilgotny wiatr, kiedy minąłem ulicę Warszawską i znalazłem się za miastem. Niosłem walizkę wypchaną brudną bielizną i na plecach mniejszy tobołek. Z początku dokuczał mi chłód, więc szedłem szybko i wkrótce minął. Była przede mną przestrzeń niemała, bo 56 kilometrów. Miałem nadzieję, że pokonam ją łatwo i jeszcze przed zmierzchem będę w domu. Przeliczyłem się jednak w rachubach i siłach. Co dziesięć kilometrów zmuszany byłem odpoczywać, a za każdym razem dłużej. Na trzecim postoju zjadłem dwie bułki, jakie miałem w kieszeni płaszcza i pokrzepiony ruszyłem dalej.
Zachodni wiatr gnał gęste chmury nisko nad ziemią nawisłe, a około południa zaczął padać deszcz. Siekł ukośnie drobny, zimny, przenikliwy. Szeroka, pełna wybojów droga (dzisiaj autostrada) stała się oślizgła po bokach. Pośrodku w wyrwach świeciły kałuże. Była prawie pusta. Niekiedy mijałem chłopską furmankę lub gromadki gęsi w pobliżu wsi, czasem z pól zrywały się kraczące stada wron.
Powoli zapadał zmierzch. Czerniały dalekie pola na horyzoncie i nagie drzewa przy drodze. Do uszu dochodził przeciągły gwizd wiatru wśród bezlistnych gałęzi. Gęstniała ciemność wokoło. Deszcz nie ustawał, a nawet się nasilał.
Zapadał mrok już zupełny, kiedy minąłem Miechów. Do Książa było jeszcze tylko 15 kilometrów, więc blisko, ale mnie wydawało się w owej chwili bardzo daleko. Byłem zupełnie wyczerpany i głodny. Ręce mi osłabły, a przemoczony tobołek stał się teraz bardzo ciężki. Na plecach, ramionach, kolanach czułem chłodną wilgoć, a pod stopami w dziurawych trzewikach błoto.
Mrok zgęstniał tak, że chwilami nie widziałem przed sobą nic – nawet śladu drogi. Znałem ją, więc poszedłem jej środkiem na oślep. Deszcz gnany wiatrem, zimny ciął wciąż z ukosa, niemal poziomo w lewy policzek i ucho, tak, że woda ściekała mi za postawiony kołnierz, więc przewiązałem go sznurkiem, aby przylegał do szyi. Teraz otoczyła mnie ciemność zupełna, w której nie widać nawet cienia drzewa na niebie, ani krawędzi horyzontu.
Idąc tak na oślep, gdzieś w pobliżu lasu na jednym zakręcie drogi, potoczyłem się z wysokiego brzegu daleko na zaorane pole. Walizka wypadła mi z ręki, a tobołek przeleciał przez głowę. Szukałem ich długo po omacku na klęczkach, aż znalazłem. Ręce, kolana i łokcie oblepiła mokra ziemia. Umyłem je w kałuży, wytarłem o trawę; potem jeszcze raz wywróciłem się w poślizgu kalecząc kolano.
W pewnej chwili wydało mi się żem pobłądził, lub, że po upadku zgubiłem kierunek i wracam. Wtedy ogarnęła mnie rozpacz i byłem bliski płaczu.
Odetchnąłem dopiero w chwili, gdy na wzgórzu dostrzegłem nikłe światełka w oknach. Był to Książ. Resztką sił dotarłem do domu. W ciemnej sieni niepewnie zapukałem do drzwi. Uchylił je ojciec, a gdy ujrzała mnie matka od razu wybuchnęła płaczem przerażona moim wyglądem. Przytuliła mnie do siebie – sam także z trudem hamowałem łzy. Byłem do ostatka wyczerpany, głodny i okropnie zabłocony, niemal oblepiony ziemią.
Nieraz jeszcze chodziłem piechotą do domu, ale żadna moja wędrówka nie była już tak przykra jak ta.
Pierwszą ulgą, jaką zdobyłem postępami w nauce, było zwolnienie w drugim półroczu od wysokich opłat szkolnych.
A jednak uczucie zawodu nie opuszczało mnie. Wszystko, czego się tu uczyłem, było tak niepodobne do moich marzeń i tak dalekie od tego, co już umiałem i tworzyłem i co mimo naiwności było szczerą twórczością, że stan obecny odczuwałem jako cofnięcie się wstecz. Po „Anhellim” rysowanie garnków i krzeseł odczuwałem jako zniewagę.
Jednego wieczoru na lekcji form ogólnych prof. Wojtyczko usiadł przy moim stoliku.
– Co tam chowasz? Pokaż.
Spełniłem życzenie profesora. W teczce były najrozmaitsze rysunki wykonane w domu, a także ukradkiem na nudnych lekcjach, słowem w każdej wolnej chwili.
Były tam brodate, poorane zmarszczkami głowy starców, jasnowłose główki pacholąt, były koźlonogie fauny grające na fujarkach o kręconych rogach i białe nimfy uśpione w leśnym zaciszu, były skrzydlate anioły lecące ponad chmurami i wiele innych.
Profesor patrzył uważnie i długo przez okulary obejmując lewą ręką moje ramię. Czułem płynącą od niego serdeczność. Po chwili półgłosem powiedział:
– Szkoda cię, chłopcze. Marnujesz się tutaj. Chciałbyś być w Akademii? – zapytał, patrząc mi w oczy.
Milczałem, więc dodał zachęcająco.
– Załatwię ci to. Chcesz?
– Dawniej chciałem, nawet bardzo, ale teraz już nie…
– Dlaczego? – zapytał zaskoczony, patrząc mi bystro i przenikliwie w oczy.
– Bo tam także więcej się nie nauczę – powiedziałem cicho.
W jego przekrwionych oczach błysnął gniew.
– Takie to biedne, a takie zarozumiałe – wycedził głośnym szeptem i odszedł.
W jakiś czas potem, znowu usiadł przy mnie, znów objął mnie ramieniem i oglądał nowe rysunki. Był bardzo serdeczny i może nieco pijany, bo czułem woń alkoholu.
Mówił szeptem prawie.
– Co też się roi w twojej głowie. Jesteś inny od nich wszystkich – jesteś nie stąd. Przybłęda z Mlecznej Drogi jesteś – z gwiazdozbioru mlecznej drogiii…