ks. Leon Postawka. PAMIĘTNIKI
ROZDZIAŁ II. Wypadki 1863 r. i pogrom Miechowa
W lutym w okolicy Miechowa były dwa oddziały polskie: jeden pod wodzą Langiewicza w Małogoszczu, a drugi liczący podobno około 4 tysięcy młodzieży, przeważnie studentów z Krakowa i Lwowa, znajdował się w Ojcowie, pod wodzą jenerała Kurowskiego, bezustannie alarmowały załogę Miechowską, którą dowodził książe Bagration.
Od początku lutego, z powodu ciągłego niepokoju, spędzaliśmy noce bezsenne; aż nadszedł poniedziałek zapustny dnia 16 lutego. W kościele naszym odbywało się nabożeństwo ku czci Najświętszego Sakramentu. Wszyscy modliliśmy się gorąco, z sercami przepełnionemi smutkiem i trwogą. Wieczorem śpiewaliśmy Suplikacyje i tę prześliczną modlitwę Urbana VIII, „Przed oczy Twoje, Panie, winy nasze składamy”. Po ukończeniu tej pieśni, gdy lud opuszczał kościół, usłyszeliśmy od strony szosy, przechodzącej niedaleko kościoła i plebanii, niezwykły turkot, gwar i tętent kopyt końskich. To kilkuset kozaków i artylerya dążyła z Jędrzejowa przeciwko Kurowskiemu. Oddział ten wysłany był z Kielc w celu zgniecenia oddziałów polskich, pozostających w okolicy, przez jenerała Czingery, węgra będącego w służbie rosyjskiej. Langiewicz znajdował się w poblizkim Małogoszczu i dlatego właśnie nie natknęło się nań wojsko rosyjskie, dążące na Miechów ku Ojcowu i Pieskowej Skale. Wojsko rosyjskie zatrzymało się na chwilę przed kościołem i po niedługim czasie ruszyło na noc w dalszą drogę.
Jenerał Kurowski, dowiedziawszy się, że silny oddział kozaków i artylerii idzie przeciw niemu, opuścił Ojców i postanowił całą siłą uderzyć na wojsko rosyjskie, będące w Miechowie. Obszedł on rosyan bocznemi drogami i około 3-ciej po północy z trzech stron przypuścił atak do Miechowa.
Jazda polska pod komendą Zaremby i Dołęgi, podzielona na dwie części, wkroczyła do miasta i zajęła wszystkie uliczki, prowadzące do rynku. Niestety! kawalerya polska składała się po większej części z młodzieży szkolnej, a tem samem niedoświadczonej. Na pierwszy sygnał nieliczna rosyjska załoga miechowska, składająca się z czterech do pięciuset żołnierzy i to częścią należących do straży pogranicznej i piechoty Smoleńskiego pułku, uformowała się na rynku, a ujrzawszy nadjeżdżające polskie szeregi, rozpoczęła rotowy ogień.
Pomimo odwagi i bohaterskich wysiłków, młodzież polska nie była w stanie zwyciężyć wyćwiczonego rosyjskiego żołnierza. Szereg za szeregiem padały w wązkich uliczkach, wiodących do rynku; wielka liczba rannych, oraz ciała zabitych i trupy końskie tworzyły istne barykady, uniemożliwiające dostęp do rynku i uderzenie na nieprzyjacielskie szeregi sieczną bronią.
Trzykrotnie Polacy przypuszczali atak, ale za każdym razem byli odpierani. Nieunikniony odwrót musiał nastąpić.
Miasto pozostało na pastwę rozjątrzonych żołnierzy. Niepodobna mi opisać to wszystko, co się działo w tem nieszczęsnem mieście. Wyobrazić to może sobie ten, kto był naocznym świadkiem powstania styczniowego w naszym biednym kraju.
Gdy mroki nocne zaczęły się rozpraszać i zaświtała zorza poranna, potyczka była skończoną. Niekiedy tylko pojedyńcze odzywały się strzały.
Okropne chwile trwogi przeżywało struchlałe miasto, wydane na łaskę i niełaskę silnie podnieconego wojska. Nastała straszna chwila pogromu. W powietrzu rozlegały się rozdzierające krzyki dzieci i kobiet. Wieczorem o g. 5 całe miasto stało w płomieniach, z wyjątkiem kościoła i przyległego klasztoru, w którym mieścił się powiat i probostwo. Zapanowała nieopisana panika: rozpacz ludzi, ryk zwierząt, trzask walących się budynków, pożeranych przez niszczący, szalony żywioł, tworzyły istną otchłań nieszczęścia.
Na plebanii zebrało się wiele osób, które zdołały ujść zagłady w środku palącego się miasta.
Stare łacińskie przysłowie mówi: „Kto nie umie się modlić, niech idzie na morze, będzie świadkiem burzy morskiej, a tam nauczy się modlitwy”. Byłem tego naocznym świadkiem, wprawdzie nie na morzu, ale w ogniu, który zaczynał otaczać nas ze wszystkich stron. Do wnętrza świątyni i probostwa dochodził trzask płomieni niszczących wszystko.
Kobiety i dzieci napół ubrane, modliły się lub płakały na głos, w śmiertelnym niepokoju o los rozproszonych członków rodziny.
Wobec grożącej śmierci wszyscy pragnęli się wyspowiadać; poruszyło się sumienie zaniedbanych grzeszników.
Wśród ogólnych próśb o spowiedź rozległ się silny głos pewnego mężczyzny, znanego ogólnie urzędnika powiatowego, który odznaczał się swą jawnie okazywaną niechęcią do religii. „Wszyscy żądają spowiedzi, Księże dobrodzieju, ale, jak to powszechnie wiadomo, ja jej najbardziej potrzebuję; bluźniłem, wygadywałem głupstwa przeciw wierze Świętej Katolickiej; żałuję tego gorąco i proszę Cię, Księże kochany, zechciej mnie zaraz wyspowiadać.” Naturalnie spełniłem prośbę proszącego, poczem dałem wszystkim rozgrzeszenie, z warunkiem, że jeżeli zostaną ocaleni, mają dopełnić spowiedzi i przystąpić do Stołu Pańskiego, na podziękowanie Panu Bogu za ocalone życie.
Przeżywając podobne chwile, nawet ludzie, nie posiadający wiary, muszą poznać jak wielką potęgą duchową jest religia nasza, dająca w tak krytycznych przejściach siłę i niewypowiedzianą pociechę wierzącym.
Po otrzymaniu rozgrzeszenia, wszyscy powstali z jakąś dziwną otuchą w duszy, z mężną rezygnacyą, widniejąca na obliczach. Gdym też w końcu przemówił do wszystkich słowami Chrystusa Pana: „Niech się dzieje wola Twoja Panie”, obecni z cichym spokojem i ufnością powtórzyli je za mną.
Gdy tak zgromadzeni na plebanii, modląc się wyczekiwaliśmy dalszych wypadków, wniesiono do salonu dwudziestoletnią pannę Florentynę Orzechowską, całą zalaną krwią. Słabym głosem zawezwała księdza. Zbliżyłem się szybko do niej. Nieszczęśliwa miała zaledwie siłę wymówić te słowa: „Ojcze duchowny! zamordowano mi Ojca!” Rzekłszy to upadła jak martwa na podłogę.
Ojciec jej był burmistrzem Miechowa: gdy nasi biedni powstańcy cofali się, wyszedł na rynek, ubrany w mundur z orderami na piersi. Sądził, że te oznaki urzędu i władzy zapewnią mu nietykalność; zaledwie jednak postąpił kilka kroków, żołnierze rzucili się nań i zamordowali kilkunastu pchnięciami bagnetów. Panna Florentyna, widząc z okna mieszkania, jak rzucono się na jej ojca, wybiegła, chcąc go sobą zasłonić: zapóźno jednak, gdyż ojciec wyzionął ducha. Padła więc nieprzytomna obok ofiary. Jacyś dwaj oficerowie, poznawszy ją, pośpieszyli z pomocą; nie była ranną, a tylko oblana krwią ojcowską i w takim to stanie przyniesiono ją na plebanię. Widok ten mógłby wzruszyć najzimniejsze nawet serca.
Pani Orzechowska, żona zamordowanego, trafem ocalała od niechybnej śmierci wraz z małoletnim synkiem; wyjechała bowiem na parę dni przed opisanemi wypadkami do Krakowa. Ciało burmistrza obdarto z ubrania; jak się dowiedziałem później od jego córki, miał przy sobie wszystkie oszczędności, przeszło osiem tysięcy rubli. Po skończeniu obdzierania zwłok, zrabowano dom, a ciało burmistrza wrzucono w płomienie.
Pan aptekarz Sęcki i kilku innych schroniło się do dzwonnicy, której drzwi zostały otwarte. Dzwonnica jednak nie łączyła się z kościołem; nie mogąc się przeto do niego dostać, a obawiając się o swoje życie, wdrapali się do wielkiej, wysokiej kopuły i przepędzili tam 2 dni i 2 noce bez żadnego pokarmu, w wielkiem przerażeniu na straszny widok tego, co się działo w mieście i jego okolicy, a co z wysokiej kopuły doskonale widzieli.
Gdym w parę lat później opowiadał o pogromie miechowskim w pewnem towarzystwie w Paryżu, słuchaczki moje, matka i dwie młode panienki zemdlały. A ileż to było tych okrucieństw podczas bohaterskiej walki naszego narodu.! Okropne są skutki wojny! Widziałem je jeszcze w kilka lat później, podczas komuny paryskiej.