Ryszard Kowalewski urodził się w 1943 roku w Lublinie. Do Liceum Sztuk Plastycznych uczęszczał w Zamościu. Stamtąd wyjechał na studia do Warszawy. Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie ukończył z wyróżnieniem w 1968 roku. W 1970 roku przeniósł się do Gdańska, gdzie w latach 1970-1974 pracował w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych jako asystent. Pasją artysty obok malarstwa stała się wspinaczka wysokogórska. Wieloletnią przygodę z profesjonalnym alpinizmem rozpoczął w polskich Tatrach i począwszy od 1965 roku dokonywał liczących się w alpinizmie wejść. Pasja górska ma dominujące odzwierciedlenie w jego twórczości, maluje góry i portrety ludzi gór. Od kwietnia 2010 roku pełni funkcję wiceprezesa Zarządu Głównego Związku Polskich Artystów Plastyków. Z okazji 40-lecia pracy twórczej otrzymał Nagrodę Prezydenta Miasta Gdańska, a za pracę społeczną Złotą Honorową Odznakę ZPAP. Piękno gór i respekt przed ich żywiołowością wykształciły w nim wrażliwość na potrzeby drugiego człowieka i umiejętność dostrzegania piękna ludzkich dusz, wśród bliźnich napotykanych na życiowej drodze.
więcej > http://www.plezantropia.fora.pl/b-galernicy-b,138/ryszard-kowalewski,4800.html
Jaka była pańska edukacyjna droga do sztuki?
Rozmowę przeprowadził i zredagował:
Janusz Janowski - Prezes Zarządu Związku Polskich Artystów Plastyków Okręgu Gdańskiego.
Ryszard Kowalewski: Po szkole podstawowej rozpocząłem naukę w Państwowym Liceum Sztuk Plastycznych w Zamościu, a po jego ukończeniu zdawałem egzaminy do Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie na wydział architektury ze specjalizacją projektowania targów i wystaw. Egzaminy zdałem i zostałem przyjęty, rozpoczynając od 1962 studia artystyczne. Sześć lat później, w 1968 roku, skończyłem studia. Dyplom odebrałem w 1970 roku, ponieważ procedury związane z realizacją mojej pracy dyplomowej były bardzo skomplikowane. Tematem, jaki sobie wybrałem było muzeum-wystawa poświęcone obrońcom Wybrzeża. Niestety, aż rok czasu musiałem czekać na mapę tego terenu w skali 1:10000 ze Sztabu Generalnego. Konieczne było też złożenie przeze mnie podpisu pod klauzulą tajności. Takie to były czasy. Za ten dyplom dostałem wyróżnienie, jednak duszą zawsze byłem malarzem. Po studiach pracowałem jako wystawiennik. Także tu na Wybrzeżu.
W 1970 roku rozpocząłem także pracę jako asystent w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Gdańsku. Współpracowałem między innymi z prof. Podlewskim na projektowaniu plastycznym, prof. Zabłockim, na grafice z prof. Janowskim. Pracowałem cztery lata ale już wówczas wyjeżdżałem na górskie wyprawy i musiałem dokonać wyboru: kariera na uczelni albo góry - wybrałem góry. I nie żałuję. Zobaczyłem trochę świata, przeżyłem mnóstwo fantastycznych rzeczy. Przy tym naładowałem się tymi górami w najbardziej pozytywnym sensie. Góry, to nieustannie zmieniający się teatr. O każdej porze dnia i roku są zupełnie inne, różne od tego, co widziało się wcześniej. Wciąż zaskakują. Mimo, że widziałem wiele gór uważam, że Tatry są najpiękniejsze. Zobaczyłem je jako pierwsze i odtąd je kocham najbardziej, chociaż zawsze brakowało czasu, który mógłbym im poświęcić. Jak się ma dwie pasje, którejś trzeba poświęcić się bardziej. Coś trzeba robić naprawdę dobrze. Zdecydowałem się być dobrym alpinistą. Myślę, że mi się to udało i zostawiłem po sobie trwały ślad w taternictwie i alpinizmie.
J. J.: Bez wątpienia nie da się oderwać pańskiej pasji do gór od malowania, proszę więc opowiedzieć o górskiej przygodzie nieco więcej.
R. K.: Wszystko zaczęło się od uprawiania innego sportu. Na pierwszym roku studiów zacząłem intensywnie trenować gimnastykę. Naderwałem szczep ścięgien i zostałem wyeliminowany z dalszych treningów. Mieszkałem wówczas na Krakowskim Przedmieściu w "Dziekance", akademiku warszawskiej ASP. Któregoś dnia zaszedłem do pokoju kolegi, który nazywał się Samuel Skierski, i zobaczyłem wiszącą na ścianie ładnie sklarowaną linę, także kask i raki. Spytałem co to jest, a on odpowiedział, że jest taternikiem i to jest jego sprzęt. Opowiedział o wyprawach w Tatry i skałki. Zaciekawiły mnie te jego opowieści. Zabrał mnie więc na trasę WZ i pokazywał różne techniczne wprawki - trawersowania, poruszanie się do góry po małych "stopinkach" i uchwytach. Wszystko to po nim powtarzałem. Zabrał mnie w końcu w skałki do Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Tam pokonywałem kolejne stopnie górskiego wtajemniczenia.
Jesienią pojechaliśmy w Tatry, żebym przeszedł parę dróg i zaliczył sezon letni. Udało nam się wówczas pokonać kilka szóstkowych, skrajnie trudnych tras, które dzisiaj mają trzy stopnie więcej w skali trudności. W Koziej Przełęczy przeżyłem pierwsze spadanie. Tak się to zaczęło i pochłonęło na tyle, że zacząłem intensywnie wyjeżdżać. Właściwie, gdyby nie brak pieniędzy spędziłbym w górach dwa razy więcej czasu, a być może zostałbym w nich na zawsze, jak niektórzy moi koledzy. Górska przygoda zaczynała się wówczas od wyjazdu w Tatry, następnie Tatry Słowackie, Alpy. Pamiętam pierwszy wyjazd w te góry i pobyt w Genewie. Byłem pod wrażeniem stojących na ulicy otwartych samochodów i sklepów z bronią. Wówczas zacząłem inaczej patrzeć na świat. Z Genewy autokarem jechaliśmy do Chamonix. Były też włoskie Dolomity z nową "polską" drogą. We włoskich Alpach prowadziłem drogę ze świętej pamięci Wojciechem Wróżem, który zginął na K2 w 1986 roku. Zimą jeździliśmy w Alpy austriackie i francuskie. Po Alpach zaczęły się wyjazdy w różne góry świata, chociażby w Pamir, gdzie byłem trzy razy, później dalej i dalej. Czasy powoli się zmieniały. Nasz klub działający tutaj na Wybrzeżu nazywał się Speleoklub Morski, choć prowadził górską działalność, później utworzyliśmy istniejący do dzisiaj Alpinistyczny Klub Eksploracyjny w Sopocie i jako pierwsi uzyskaliśmy prawo do prowadzenia prac wysokościowych.
Zarabialiśmy na wysokościach "olkitując" budynki, malując kominy albo czyszcząc statki. Wykonywaliśmy różnego rodzaju prace, zdobywając pieniądze na kolejne wyprawy w góry wysokie. Przez dziesięć czy jedenaście lat sam się finansowałem, nie potrzebując żadnego państwowego wsparcia. Zakładałem z klubowymi kolegami instalację odgromową na gdańskim ratuszu. Na pewno nie robił tego Donald Tusk, którego tam sfotografowano.
Z Milewskim i Małaczyńskim, którzy byli wówczas doktorami habilitowanymi, malowaliśmy komin w Elblągu. Śmieliśmy się, że jesteśmy najwyżej kwalifikowana ekipą pracowników fizycznych. Malowałem także komin w rafinerii w byłej NRD. Dzięki tym wszystkim pracom mogliśmy wyjeżdżać, chociażby w Himalaje. Byłem z sześć razy w Nepalu, cztery razy na wyprawach w Karakorum. W 1975 roku byłem a Ameryce Południowej. Byłem również na Alasce i ponownie w Ameryce Południowej, znowu w Nepalu, w Tybecie. Zawsze, przy okazji tych wypraw, starałem się coś zobaczyć, coś zwiedzić. Międzyczasie malowałem, ale nie miałem rzecz jasna tyle czasu , by pełniej się oddać tej pasji. Bardzo tego żałuję ale zbliżam się do czasu, o którym się mówi, że czyni człowieka wolnym, czyli do emerytury. Kiedy już skończę pracować poświęcę się bezwzględnie malowaniu, które zawsze nosiłem w sercu.
J. J.: Czy podróżując robił pan szkice gór czy też innych ciekawych zakątków?
R. K.: W takich okolicznościach przeżywa się tak dużo, że wszystko pozostaje w pamięci. Mimo, że czasami robiłem jakieś tam notatki, to jednak wystarczy mi, że przywołam w pamięci widok konkretnych stoków. Góry oddawały mi się w rozmaitych odsłonach. Jak już wspomniałem, to swoisty teatr. Góry różnie się stroją - w mgłę, w chmury, mienią się kolorami w słońcu, inaczej w deszczu. Poza tym, jak się tyle czasu spędziło w górach, chodząc, śpiąc, wie się o nich niemal wszystko. Wie się jak wygląda granit, wapień, dolomit, jakiego typu roślinność je porasta. Wie się jak różni się lud, jak rozróżnia się lodowce, szczeliny, które niekiedy mają kilkaset metrów głębokości.
W Pamirze na przykład są największe lodowce na świecie. Lodowiec Fedczenki ma około 70 km. To są niebywałe historie. W zależności od pofałdowania terenu pod lodowcem może on mieć grubość od kilkunastu do kilkuset metrów. Wiadomo, że lodowiec ciągle się przesuwa, więc kiedy jest mocno pofałdowany, jakby pocięty nożem, to znaczy, że natrafił na przeszkodę w postaci skały. Na tych skałach się załamuje, tworząc taki szczególny pejzaż.
J. J.: Pańskie malowanie gór wydaje się bardzo osobiste, pozbawione artystycznej kalkulacji i strategii. Czy tak jest w istocie?
R. K.: Rzeczywiście. Z czasem pojawiają się jakieś dodatkowe refleksje i przeżycia, ale najważniejsze jest to, że mogę być niejako znowu w górach. Wiek i ograniczone możliwości finansowe utrudniają mi bezpośrednie przebywanie w górach. Oczywiście, pojadę jeszcze w góry, ale już jako turysta a nie wyczynowiec. Mam na te, tak zwane, stare lata odłożone kilka projektów. Między innymi zamierzam "zrobić" grań Tatr. Bez trudu znajdę partnera na taką wyprawę. Kiedyś taki zamiar to było osiągnięcie, a dzisiaj realizuje się takie projekty w ramach turystycznej przyjemności. Można pozakładać obozy żywnościowe i spokojnie, bez jakiegoś wyścigu, w tydzień przejść całą trasę.
J. J.: Pański związek z górami jest w rzeczy samej nierozerwalny, ale czy prócz ich czaru na pańskie malarstwo wpływała być może twórczość jakiegoś innego malarza? Czy w obszarze sztuki dochodziło do równie inspirujących i mocno przeżytych spotkań?
R. K.: Mój stosunek do konkretnych twórczości przypomina stosunek do muzyki - podoba mi się lub nie. Nie słucham wyłącznie muzyki poważnej albo rozrywkowej. Jeśli coś mi się podoba, to uważam, że jest dobre. Tak też jest z malarstwem. Jak już wspominałem, jeżdżąc po świecie zawsze starałem się coś zobaczyć. Jak byłem w Ameryce Południowej, między innymi na Machu Picchu i w Cuzco, była to sztuka Inków, jak byłem w Madrycie oglądałem sztukę europejską. Ciekaw byłem zwłaszcza dzieła Picassa - "Guernica". Wszystko to wpłynęło na fakt, że nie mam w malarstwie jednego wybranego artysty, który byłby dla mnie szczególnie ważny. Wielu twórców mi się podoba i wielu robi na mnie wrażenie.
J. J.: Czy podobnie rzecz się ma z określonymi kulturami, czy też całymi okresami w sztuce europejskiej? Żadne z nich, jak rozumiem, nie są w jakiś szczególny sposób panu artystycznie bliskie?
R. K.: Jak pojechałem do stolicy renesansu, Florencji, i zobaczyłem galerię Uffizi miałem po prostu duże oczy. Podoba mi się rzeźba Rodina i Michała Anioła, podobnie szanuję Dunikowskiego. Tak jest i z malarstwem. Kiedy mówię, że mi się podoba Cybis, jest to prawda i podobnie jest z malarstwem Stanisławskiego czy Nowosielskiego. To są różne koncepcje pokazywania świata i mnie ta różnorodność buduje. Jestem przy tym przeciwnikiem obierania ziemniaków w warszawskiej Zachęcie, albo wypchanych rzeźb Kozyry, ponieważ to wyłącznie skandal, urządzany w dodatku za nasze, podatników, pieniądze. Takie działania traktuję jak plewy w ogrodzie sztuki. Czas je zmiecie i nie będzie po nich żadnego śladu. Rozumiem wolność tworzenia, ale też uznaję nieprzekraczalne jej granice. Nigdy nie będzie sztuką zamykanie fekaliów w puszce konserwowej i wystawianie jej w galerii, nawet paryskiej. To są chore rzeczy i jestem im absolutnie przeciwny.
J. J.: Jak ocenia pan współczesną sztukę młodego pokolenia?
R. K.: Odnajduję w wielu ich realizacjach rzeczy interesujące ale też wiele z nich mnie nie interesuje i nudzi. W Ustce widziałem spektakle Kazimierczaka, który prowadził tam też galerię BWA, i jego kolegów ze Szkocji, którzy podczas pokazu siedząc w kręgu wpatrywali się z zaciekawieniem w mały monitor telewizorka, na którym prezentowano rozbijanie jajek na patelnię - tego, muszę przyznać, nie rozumiałem. To wydawało mi się pozbawione sensu. To są nieudacznicy. Prawdziwie poszukujący artysta swoje poszukiwania opiera na doskonale opanowanym warsztacie. Tak było chociażby w przypadku Picassa, który ostatecznie dotarł do abstrakcji, wcześniej jednak pokonując całą drogę rozwoju. Z przyjemnością patrzę na obrazy Velazqueza, "Damę z łasiczką" Leonarda i dzieła Giorgione. Można zresztą wymieniać bez końca. Dziesięć dni we Florencji, o której już wspominałem, należało do moich najpiękniejszych dni w życiu. Dziesięć dni patrzenia, sycenia oczu było dla mnie czymś wspaniałym. Począwszy od architektury poprzez rzeźbę i malarstwo wszystko było genialne. Każdemu wrażliwemu człowiekowi życzę żeby trafił do tego miasta na kilka dni.
J. J.: Jak ocenia pan polską sztukę i czy dostrzega w niej jakiś specyficzny, niepowtarzalny rys?
R. K.: Wydaje mi, że istnieje w sztuce jakieś lobby, którego ja nie rozumiem. Miernoty wysuwane są na piedestał a sztuka wartościowa nie jest doceniana, pokazywana a tym bardziej eksponowana. To mnie martwi najbardziej. Ci, którzy najmniej potrafią wspierani są przez grupę krzykliwych krytyków. Nazywam ich krytykami z bożej łaski, choć z bożej łaski nie byli by chyba tak nędzni... Co prawda z wiekiem podchodzę do tego coraz spokojniej, ponieważ mam świadomość, że czas to wszystko przesieje. Szkoda jedynie naszych, podatników, pieniędzy.
J. J.: Co uważa pan za najistotniejsze w sztuce, o czym artysta nigdy nie powinien zapominać?
R. K.: To nie jest pytanie łatwe. Wydaje mi się, że człowiek wychowujący się w otoczeniu pięknej architektury i piękna w ogóle staje się wrażliwy na piękno. Niezbędna jest także edukacja, zwłaszcza tym, którzy wzrastają w otoczeniu szarych, siermiężnych bokowisk, domów z płaskimi dachami. Bez odwoływania się do przykładów piękna, jednym słowem bez historii sztuki stajemy się niewrażliwi na piękno. W każdym narodzie potrzebne są elity, podobnie jak każdemu stadu potrzebny jest pasterz. One służą propagowaniu kultury, ponieważ ją rozumieją i jej potrzebują. W przeszłości funkcję taką pełniły arystokratyczne rody, pozostawiając po sobie jako mecenasi sztuki niesamowite rzeczy, wspaniałe kościoły i wielkie dzieła malarskie. W tej chwili to wszystko jest poplątane. Można oczywiście obłożyć folią Bundestag, ale jakie to jest dzieło sztuki? Można zrobić rzeźbę na stu pięćdziesięciu kilometrach kwadratowych, ale jakie jest to dzieło sztuki? Jak ono ma wpływać na moją wrażliwość, co ono ma mi dać, do czego ma mnie mobilizować? Sztuka to jest przeżywanie piękna. Rozumiem, że jakieś dzieło ma mnie poruszyć, wywołując pozytywne lub negatywne energie, jednak sztuka winna mnie przede wszystkim rozwijać pozytywnie, sztuka powinna człowieka czynić lepszym, zachęcać do tego, by chciał być lepszy. Tak właśnie ją rozumiem.
J. J.: Bardzo dziękuję za rozmowę.