Stanisław Moskała
WSPOMNIENIE O GENIE NOWAK
Moje „trzy grosze” do wspomnień o pani profesor Genowefie Nowak
Trudno jest pisać o tym co było kiedyś, o osobach, które odeszły, o latach młodości, które minęły, a jednak gdzieś w nas drzemią w ukryciu. Trudno jest ująć w słowa pewne zdarzenia, nastroje, chwile, które przebrzmiały, a które jednak po latach powracają w snach i wspomnieniach..... Trudno jest opowiadać o ludziach, którzy kiedyś żyli między nami, pomagali nam kreować własne widzenie świata, stwarzali nas niemalże, których potem zgubiliśmy gdzieś po drodze do dorosłości i zwyczajną koleją rzeczy odeszli w zapomnienie. Taką osobą, która kiedyś dawno pojawiła się w moim życiu, a która miała na mnie ogromny wpływ, na to kim jestem dzisiaj, na mój sposób myślenia i odbierania rzeczywistości, na moją twórczość – taką osobą, której po prostu nie da się zapomnieć – była pani Genowefa Nowak. Przyjaciele zwracali się do niej per „Gena” i tak też podpisywała swoje prace. Między nami, uczniami liceum, funkcjonowała jako „Stefa”. Oczywiście nazywaliśmy ją tak tylko wtedy kiedy mieliśmy pewność, że nie słyszy nas ani pani profesor, ani nikt inny z grona pedagogicznego. Pomimo usilnych starań nie udało mi się dotrzeć do korzeni tego „pseudonimu”. Po prostu tak nazywaliśmy panią profesor Nowak – my uczniowie PLSP w Nowym Wiśniczu – z generacji na generację, a przynajmniej w tym okresie czasu, który obejmuje moja pamięć. Wiele mitów funkcjonowało na temat pani Nowak. Jeden z nich to opowieść o tym, że w malarstwie preferowała fiolety, że prace utrzymane w tej tonacji oceniała bardzo wysoko, więc jeżeli przy egzaminach wstępnych do liceum, dyżurowała pani Nowak, starsi uczniowie przekazywali te „cenne informacje” starającym się o przyjęcie: „maluj w fioletach, Stefa lubi fiolety, to pewniak”! Ile w tym było prawdy, trudno dociec. Kiedyś zapytałem o to wprost panią Nowak, która stanowczo zaprzeczyła. Być może sama nie zdawała sobie sprawy, a dociekliwi uczniowie wyczuli to jej zamiłowanie do fioletów? Równie dobrze mógł to być mit, który powstał na podstawie przypadkowego wyboru i wysokiej oceny kilku prac z przewagą fioletów, które powstały na jakichś zajęciach prowadzonych przez panią Nowak..... W każdym bądź razie ta „ skłonność do fioletów” u „Stefy” przeszła do historii liceum.
My, harcerze zwracaliśmy się do pani Nowak per „druhna”. Wolała to od naszego ustawicznego: „pani profesorko”, a nam pozwalało to omijać językołomne sformułowanie upraszczane najczęściej do: „pani psorko”..... Tak jak to w każdym środowisku bywa, że pojawiają się nagłe przyjaźnie i animozje tak i w naszej społeczności uczniowskiej były osoby, które uwielbiały panią Nowak i takie, które jej nie cierpiały. Wynikało to z wielu przyczyn. Pani Nowak była osobą szorstką, twardą, zamaszystą, a zwracając się do nas, mówiła patrząc prosto w oczy rozmówcy. Mówiła ostro, bezpośrednio, bez żadnych upiększeń i ozdobników. A oczy miała ciemne, przenikliwe, niemal groźne. Uczeń, który miał na sumieniu jakieś przewinienia, postawiony przez panią profesor „do raportu” wił się jak piskorz „przesztyletowany” jej spojrzeniem. Pod tą szorstkością na pokaz, ukrywała niezwykłą wrażliwość i delikatność, umiłowanie piękna i dobra – wartości, które starała się przekazać nam, swoim uczniom. Wartości, które dominowały w jej pracach. Pani Nowak kochała młodzież w ogóle, a jej szczególnymi ulubieńcami byli ci zaliczani do młodzieży trudnej, ci z ubogich rodzin, oraz młodzież skonfliktowana z otoczeniem. Pomagała im w miarę swoich możliwości i zawsze walczyła o nich na konferencjach nauczycielskich.
Krążyły też opowieści o nietuzinkowych zbiórkach harcerskich uzależnionych od okoliczności. W okresie zimowym pani Nowak wraz z harcerzami z zapałem przygotowywała noworoczną szopkę, w której występowały postaci charakterystyczne nie tylko dla naszej szkoły ale i dla całego Wiśnicza. Na jednym z takich występów – na którym aktorzy wygłaszający swoje kwestie stali za naciągniętym na blejtram, oświetlonym od tyłu prześcieradłem, a rzucane przez nich cienie, sugerowały osoby, których te teksty dotyczyły – Marian Tabaszewski tak wspaniale „odegrał” rolę profesora Pusza, nauczyciela matematyki, że wszyscy niemalże uwierzyli, że to sam profesor stoi za prześcieradłem. Niestety historia miała nieciekawe dla Mariana zakończenie. Urażony profesor Pusz wykorzystując słaby zapał Mariana do matematyki, zostawił go na drugi rok w tej samej klasie. Nie pomogły prośby i interwencje pani Nowak. Profesor Pusz był nieubłagany! To wydarzenie natomiast okazało się szczęśliwym dla mnie; dzięki temu, że Marian „zwolnił” miejsce, moje podanie o przyjęcie do trzeciej klasy liceum, (wcześniej ukończyłem 3-letnią artystyczną szkołę zawodową) zostało rozpatrzone pozytywnie i w taki to sposób znalazłem się w gronie uczniów wiśnickiego liceum.
Zajęcia z rzeźby oraz z rysunku i malarstwa Gena Nowak prowadziła z pasją i zamiłowaniem. Wpajała w nas wyczucie bryły i przestrzeni, koloru i waloru, zwracała uwagę na piękno sztuki ludowej. Jej ulubiony temat „Chrystus Frasobliwy” doczekał się wielu znakomitych interpretacji w wykonaniu tych bardziej utalentowanych uczniów. Ale na zajęciach u pani Nowak nie było uczniów niezdolnych. Każdy z nas czuł się artystą. Potrafiła zapalić do pracy nawet tych leniwych i mniej zainteresowanych sztuką. Do programu zajęć z rysunku i malarstwa wprowadzała często ćwiczenia graficzne: linoryt i gipsoryt, które w sumie więcej miały wspólnego z rzeźbą niż z malarstwem, a nam dawało to szansę poznania nowych technik, stwarzających możliwość otrzymania kilku egzemplarzy tej samej pracy. Wszelkie uroczystości szkolne obstawiane były (zaproszeniami, dyplomami, podziękowaniami itp.) graficznymi pracami uczniów. Pani profesor kochała Wiśnicz, a jego folklor i legendy były częstym tematem na naszych zajęciach. Pamiętam jak w okresie kiedy miejscowy, żydowski cmentarz został częściowo zajęty pod budowę smolarni, spędzaliśmy długie godziny robiąc dokumentację starych płyt nagrobnych skazanych na zniszczenie. Dokumentowaliśmy je techniką frotażu – wcierając w szary papier pakowy przyłożony do płaskorzeźbionych stel, pęki świeżej, soczystej trawy i ziemi. Spieszyliśmy się, żeby zdążyć przed zagładą cmentarza. Ciekawe efekty naszej pracy dokumentacyjnej zostały złożone w archiwum Liceum ale zapewne nie przetrwały próby czasu, tak zresztą jak i nasze kroniki, które podobno pewnego pięknego dnia jeden z przypadkowych dyrektorów naszego liceum, (jego nazwiska przez litość nie wymienię) – zupełnie nie związany ze środowiskiem wiśnickim i nie rozumiejący go – przeznaczył na spalenie.
Do pracy pani profesor dojeżdżała z Krakowa prawie codziennie. Do Bochni pociągiem, a potem z Bochni do Wiśnicza autobusem. W zimowe, krótkie i szare dni często nocowała w pokoiku na terenie internatu i wtedy częściej odbywały się nasze zbiórki harcerskie. Te zimowe dojazdy do pracy przepłacała częstymi przeziębieniami i niejednokrotnie bardzo ciężką grypą, co z kolei odbijało się niekorzystnie na jej już i tak schorowanym sercu. W okresie letnim nasze zbiórki odbywały się przy ogniskach, które organizowaliśmy w pobliskich leśnych zagajnikach. Jedno takie ognisko utkwiło mi szczególnie w pamięci, a to z powodu zaproszonej przez panią Nowak znanej warszawskiej rzeźbiarki i pedagog – pani Barbary Zbrożyny. Pani Zbrożyna chętnie podejmowała pracę na prowincji. Lata całe prowadziła zajęcia z rzeźby w zakopiańskiej szkole Kenara. Na tym ognisku okazało się, że od nowego roku szkolnego będzie też pracowała w naszym liceum. Spotkanie było ciekawe, pełne opowieści, jako, że pani Zbrożyna dużo podróżowała. Właśnie na tym ognisku upewniliśmy się, że pani Nowak jest znaną i cenioną artystka również w Warszawie. Co prawda już wcześniej wiedzieliśmy, że nasza pani profesor to znana rzeźbiarka, ale usłyszeć to od kogoś spoza środowiska, od kogoś z samej Warszawy to zupełnie inna sprawa. Pamiętam, że od tego czasu zaczęliśmy postrzegać panią Nowak inaczej, z jeszcze większym szacunkiem i podziwem. Spotkanie ze znaną warszawską rzeźbiarką – dla nas prowincjuszy – było spotkaniem z Wielkim Światem. Uczniowie klasy piątej, którzy przygotowywali się do egzaminów na ASP wprosili się do niej na dodatkowe zajęcia z rysunku dużego formatu. Niestety „szczęście” nasze trwało krótko, po kilku zajęciach pani Zbrożyna poprosiła o urlop twórczy i wyjechała na roczny rejs po egzotycznych krajach. Po tym rejsie nigdy już do Wiśnicza nie wróciła. A my trochę rozczarowani, pozostaliśmy z naszą wierną i zawsze szczerze oddaną pracy pedagogicznej i naszej szkole, panią profesor Nowak.
Pani Nowak opiekowała się szczególnie uczniami z biednych rodzi. Pomagała im i osła-niała ich jak mogła. Osłaniała tez rodziców tych uczniów przed niemiłymi wiadomościami na temat postępów w nauce ich dzieci. Pamiętam, kiedyś miałem kłopoty z matematyką i w klasyfikacji okresowej otrzymałem „lufę” z tego przedmiotu. Moja mama przyjechała na wywiadówkę, jako że nie udało mi się przechwycić zawiadomienia o tym wydarzeniu i niestety dotarło ono do rak moich rodziców. Na wywiadówce mama nasłuchała się o mojej ignorancji matematycznej i pewnie było jej bardzo przykro, ale kiedy prawie ze łzami w oczach wyszła na korytarz, tam czekała już na nią pani profesor, zaprosiła mamę do sali rzeźby, pokazała moje prace i „uświadomiła jaki jestem genialny”. Moja mama otarła łzy i obeszło się nawet bez „kazania” na temat mojego nieuctwa. Kiedy po ukończeniu liceum szukałem uczelni na której mógłbym kontynuować moją edukację, nawet nie śmiałem marzyć o Akademii Sztuk Pięknych, która dla mnie, wiejskiego chłopaka była czymś nieosiągalnym. Pani profesor wybrała z mojego archiwum prace do teczki, którą należało dołączyć do podania na ASP i niemalże prowadząc mnie za rękę do sekretariatu ASP w Krakowie, spowodowała, że to podanie złożyłem. Ku mojemu zaskoczeniu i radości zostałem dopuszczony do egzaminu wstępnego. Pani profesor cieszyła się wraz ze mną kiedy okazało się, że egzamin zdałem pomyślnie i zostałem przyjęty na Wydział Rzeźby. I tak rozpocząłem naukę w Krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, a moje kontakty z panią Nowak stały się częstsze i z czasem zamieniły się w przyjaźń.
Korzystając z mojej stałej obecności w Krakowie, pani profesor niejednokrotnie prosiła mnie o dopilnowanie mieszkania w czasie jej nieobecności, co ja chętnie czyniłem jako, że miałem wówczas możliwość wyrwania się z zatłoczonego akademika do miejsca gdzie mogłem w spokoju pracować i tworzyć. Czasem, gdy pani profesor miała wolny czas zapraszała mnie do siebie i razem pracowaliśmy, portretując siebie nawzajem lub szukając ciekawych rozwiązań malarskich i graficznych dla otaczającej nas rzeczywistości. Mieszkanie na Czystej 10, to osobny rozdział w życiu pani profesor Nowak. Zostało jej przydzielone z urzędu – jako mieszkance domu dziecka – wbrew woli właściciela, co było w tamtych, komunistycznych czasach często stosowane. Właścicielem apartamentu był starszy, samotny pana – adwokat z zawodu. Mieszkanie pani profesor składało się z dużego pokoju i maleńkiego pokoiku. Niestety kuchnia, łazienka i korytarz były do wspólnego użytku, co okazało się szczególnie uciążliwe po śmierci właściciela kiedy do apartamentu wprowadziła się jego dalsza rodzina z Wrocławia. Pani profesor usiłowała utrzymywać poprawne stosunki z tymi ludźmi ale nie było to łatwe ze względu na niski poziom ich kultury. Utrudniali oni życie pani profesor w miarę swoich sił i możliwości. Pomiędzy dużym pokojem, a częścią mieszkania zasiedloną przez nowych właścicieli, były drzwi co prawda zamknięte na klucz i zasłonięte szarym płótnem, na którym pani profesor przypinała swoje rysunki, ale z biegiem czasu pani Nowak zaczęła mieć obsesję, że ktoś wchodzi do jej mieszkania i przemieszcza jej rzeczy [co mogło też być inwigilacją – wtedy nie łatwą do uświadomienia i uchwycenia]. Żeby jakoś rozwiązać tę kłopotliwą sytuację, pani profesor rozpoczęła starania o możliwość przerobienia małego pokoiku na łazienkę i kuchnię. W ten sposób miała nadzieję chociaż częściowo uniezależnić się od kłopotliwych sąsiadów. Niestety, podobno technicznie z jakichś bliżej nieznanych mi powodów było to niemożliwe i gehenna współżycia z niemiłymi właścicielami trwała nadal.
Dzieciństwo pani profesor spędziła na wsi rzeszowskiej – w Terliczce. Często z rozrzewnieniem opowiadała o szalonych zabawach z rówieśnikami, o tym jak na bosaka siodłała konie i pędziła całe ich stado do wodopoju. Sytuacja materialna w jakiej znalazła się jej matka po odejściu męża – który założył nową rodzinę daleko od Terliczki – była nieciekawa. Pani profesor często opowiadała o zażenowaniu jakie jej towarzyszyło kiedy w niedzielne poranki po pierwszej mszy, musiała biegać do sąsiadek, żeby pożyczyć od którejś, chustkę na głowę dla mamy, aby i ona mogła iść do kościoła na mszę późniejszą [w owym czasie bez nakrycia głowy nie mogły przebywać w kościele]. Po śmierci matki, Geną zajęła się pani Helena Pisarek, nauczycielka z sąsiedniej wsi, którą pani profesor całe późniejsze życie traktowała jako przybraną matkę. Pani Pisarek zadbała o to żeby Gena dostała się do Liceum Sztuk Plastycznych w Krakowie, załatwiła dla niej miejsce w domu dziecka (notabene Dom Dziecka przy ulicy Czystej, który jak mi się wydaje, istnieje do dnia dzisiejszego). Później pani profesor często ten dom odwiedzała i pomagała jego wychowankom, z wdzięczności za to, że kiedyś ona sama znalazła tam namiastkę domu rodzinnego. W Liceum Sztuk Plastycznych w Krakowie nauczycielem historii sztuki był wtedy prof. Włodzimierz Hodys, wspaniały pedagog z którym pani Nowak przyjaźniła się potem przez długie lata. W tym czasie równolegle z panią profesor do krakowskiego liceum uczęszczała cała późniejsza śmietanka artystyczna Krakowa, a wiele z tych osób zdobyło sławę poza granicami Polski. Do tej samej klasy uczęszczała miedzy innymi znana aktorka Zofia Kucówna i rzeźbiarka Ludwika Szemiot, późniejsza żona Andrzeja Bursy i wieloletnia przyjaciółka pani profesor. Na studiach pani Nowak musiała już radzić sobie sama. Opowiadała jak oszczędzała, żeby otrzymane stypendium wystarczyło na wszystko. Opowiadała, że podstawą jej wyżywienia był chleb ze smalcem i cebulą. Raz na jakiś czas przygotowywała taki smalec i przechowywała w słoikach. Tym mało urozmaiconym pożywieniem tłumaczyła swoje kłopoty z sercem.
Koledzy, którzy studiowali razem z panią Nowak opowiadają, że jej pierwsze lata studenckie naznaczone były działalnością polityczną: organizowała, działała, agitowała, rozliczała itd. Nie wiem ile w tym prawdy ale gdyby istotnie tak było to nie ma się czemu dziwić; to właśnie ta Polska, która nadeszła po zakończeniu wojny, pozwoliła pani profesor urzeczywistnić marzenia: podjąć naukę w Liceum Sztuk Plastycznych w Krakowie i kontynuować ją później w krakowskiej ASP. Nie byłoby w tym nic dziwnego, że młoda wiejska dziewczyna, ciężko doświadczona przez los, nareszcie poczuła się dowartościowana i uwierzyła, że ten system polityczny zapewnia wszystkim godne życie i wszystkim stwarza równe szanse. I zapewne wyrażała swoją wdzięczność tak jak potrafiła –lojalnością. Trwało to do czasu zanim do pani profesor dotarło, że ten system, który pozwolił jej zrealizować marzenia i zdobyć wykształcenie artystyczne, tylko z pozoru był tak przyjazny dla przeciętnego obywatela. Kiedy zrozumiała i odkryła prawdę, zmieniła zupełnie swój stosunek do rzeczywistości. Nie wiem czy w czasie tych lat „upolitycznionych” pani Nowak chodziła do kościoła ale potem stało się to jej coniedzielnym obowiązkiem. Pamiętam też jej szkice do fresków w kościele w Terliczce, które chyba w końcu nie zostały zrealizowane, ale w projekcie wyglądały imponująco: dynamiczne, pełne ekspresji i utrzymane w świetnej tonacji kolorystycznej. Wraz ze zmianą światopoglądu zaczęły się kłopoty pani profesor.
Zawsze marzyła o pracy w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie lub przynajmniej – ze względu na stan zdrowia – o pracy w krakowskim liceum, co zakończyłoby jej ustawiczne dojazdy i częste, związane z tym choroby. Niestety wszelkie jej starania w tym kierunku były blokowane odgórnie. Podobnie było przy próbach wyjazdów zagranicznych co było kolejnym marzeniem pani Nowak. Nie licząc podróży do krajów tak zwanej „Demokracji Ludowej” – w efekcie usilnych starań o wyjazd do krajów „zza żelaznej kurtyny”– udało jej się jedynie uzyskać zgodę na wymianę dewiz i krótki wyjazd do Francji (gdzie odwiedziła swoją matkę chrzestną) oraz kilkutygodniowy wyjazd do Szwecji. W tym czasie artyści z dużo mniejszym dorobkiem artystycznym, za to ustawieni politycznie, wyjeżdżali na rożnego rodzaju imprezy zagraniczne, pokrywane całkowicie z budżetu państwa. Podejrzewam, że nie tylko w ten sposób utrudniano życie pani profesor. Ale o tego typu problemach mówiła niechętnie, zapewne nie chciała mieszać swoich uczniów w tak delikatne i kłopotliwe sprawy.
Na drugim roku moich studiów, tuż przed wakacjami, pani profesor zaproponowała mi wyjazd do Fromborka w ramach akcji „1001 Frombork”, w roli instruktora i jej pomocnika. Wyjazd ten okazał się wspaniałą przygodą. Życie w „harcerskim miasteczku” było świetnym wypoczynkiem połączonym z pracą na rzecz Fromborka. My „plastycy” stanowiliśmy trzon tego zgrupowania, nasze namioty były usytuowane w pobliżu namiotów Komendy Głównej ZHP. Obok nas rozłożyli swoje namioty młodzi literaci, którzy przygotowywali materiały do gazetki akcji fromborskiej oraz pielęgniarki, które zapewne miały czuwać nad zdrowiem i bezpieczeństwem uczestników zgrupowania. Pani profesor była w swoim żywiole. Wyszukiwała dla nas prace związaną z upiększaniem grodu Kopernika oraz z informacją turystyczną na temat Fromborka. Nam udzielał sie jej zapał i chętnie realizowaliśmy powierzone nam zadania. Wieczorami ja i pani profesor robiliśmy wypady do pobliskiej „tawerny” gdzie w soboty odbywały się dancingi. Nie pamiętam z jakiego powodu takie wypady były dla nas zakazane, więc tym bardziej stały się dla mnie dodatkową atrakcją. Po dotarciu na miejsce, często okazywało się, że nie tylko my „złamaliśmy zakaz”. „Knajpka” pełna była młodych ludzi związanych z „Akcją 1001 Frombork”. No cóż, pozostało nam tylko udawać, że się nawzajem nie widzimy. Ale następnego dnia najczęściej i tak byliśmy wzywani na „dywanik” do komendanta obozu. Miło wspominam też szalone potańcówki na trawie organizowane od czasu do czasu dla całego zgrupowania. Pamiętam, że na okrągło „leciały” z magnetofonu dwa przeboje sezonu: „Beata” Janusza Laskowskiego i „ Góralko Halko” jakiegoś mało znanego zespołu. Do dnia dzisiejszego, kiedy słyszę któryś z tych utworów - czuję zapach morza i wspaniałą atmosferę tamtych dni.....
Po ukończeniu 6-cioletnich wtedy studiów w ASP, podjąłem pracę poza Krakowem i znowu moje kontakty z panią profesor stały się rzadsze. Wtedy nie było jeszcze systemu wolnych sobót, a więc i weekendy nie dawały dużych szans na spotkania. Co prawda ja poniedziałki miałem wolne, przeznaczone na pracę twórczą, ale z kolei pani profesor najczęściej miała wtedy zajęcia w Wiśniczu. W międzyczasie dwukrotnie miałem szczęście uczestniczyć z panią Nowak w plenerach rzeźbiarskich. Pierwszy z nich to dwuosobowy plener w Szczawnicy, który okazał się wielkim przekrętem i w sumie nie wiadomo było o co chodzi. Z wielu zgłoszonych na ten plener osób zostaliśmy wybrani ja i pani Nowak; pani profesor jako komisarz pleneru i ja jako uczestnik. Po przyjeździe do Szczawnicy, organizatorzy pleneru przyjęli nas ze zdziwieniem, twierdząc, że tylko ja byłem zaproszony. Wyraziliśmy swoje oburzenie i w końcu pan Kukliński – ojciec znanej tancerki Ewy Kuklińskiej, który w tamtych czasach był alfą i omegą w Szczawnicy – łaskawie zgodził się na pozostawienie i mnie i pani Nowak na tym dziwacznym plenerze. Niestety na zebraniu roboczym, kiedy przedstawiliśmy nasze projekty, okazało się, że pan Kukliński lepiej od nas wie co mamy robić i jak to ma wyglądać. Ponownie oburzeni stwierdziliśmy, że skoro tak dobrze wie co to ma być, niech sobie po prostu sam to wykona. I tak po tygodniowym pobycie w Szczawnicy – na koszt tamtejszych władz miejskich, wróciliśmy z panią profesor do Krakowa. Drugi plener miał miejsce w mojej rodzinnej wsi, w Łysej Górze – w tamtejszych zakładach ceramicznych „Kamionka”. Był to Ogólnopolski Plener Pracowników Centrali Przemysłu Ludowego i Artystycznego /”cepelia”/ oaz artystów tworzących w glinie ceramicznej. Pani Nowak pomimo kłopotów ze zdrowiem – korzystając z możliwości wypału w „Kamionce” prac większego formatu – wykonała podczas tego pleneru kilka dużych jak na tamte warunki rzeźb. Wtedy też, po raz pierwszy i jedyny, pani profesor odwiedziła mój dom rodzinny i zdążyła zaprzyjaźnić się z moją siostrą, która – biorąc pod uwagę stan zdrowia pani profesor oraz fakt, że odległość do naszego domu ze spółdzielni „Kamionka” to dwa kilometry drogi, a w dodatku nasz dom jest usytuowany na wzgórzu – wyjechała po nią motocyklem, czym bardzo pani profesor zaimponowała. Ten plener to były jedne z ostatnich dłuższych spotkań z panią profesor. Potem już tylko przelotne rozmowy podczas moich wyjazdów do Krakowa, albo przypadkowe spotkania w jakiejś galerii.
W 1980 roku w lipcu wyjechałem do Meksyku na roczne stypendium Rządu Meksykańskiego. Kontakt z Meksykiem w tamtych latach był bardzo utrudniony. Listy szły tygodniami, a o połączeniach telefonicznych można było jedynie pomarzyć. Nie pamiętam czy pani profesor zdążyła odpowiedzieć na moje listy, nie pamiętam ile tych listów napisałem.......
Pani profesor od jakiegoś czasu czuła się coraz gorzej. Serce odmawiało posłuszeństwa. Niecałe trzy miesiące przed moim powrotem do Polski – w dniu moich 36 urodzin, 8 czerwca 1981 roku – zmarła. Z opowiadań znajomych wiem, że prawdopodobnie poczuła się źle, a szukając pomocy wyszła ze swojego mieszkania do przedpokoju i tam straciła przytomność. Nieprzytomną znalazł dawny uczeń – Adam Rój i wezwał pogotowie*. Nie wiadomo jak długo tak tam leżała . Sąsiedzi udawali, że niczego nie widzą a może ich w domu nie było.....? Tego chyba nie dowiemy się już nigdy. W każdym bądź razie tak odeszła NASZA PANI PROFESOR...... Aż trudno uwierzyć, że zmarła 35 lat temu, a mnie wydaje się, że to wszystko o czym tu opowiadam wydarzyło się zaledwie wczoraj. Za rok pani profesor miałaby 90 lat i ewentualnie to byłby wiek odpowiedni do umierania. Niestety stało się inaczej. Odeszła od nas w pełni sił, mając 54 lata. Jej życie było ustawicznym poszukiwaniem przyjaźni, miłości, obecności drugiego człowieka. Widziała i doceniała każdą żywą istotę i nigdy nie przechodziła obojętnie obok ludzkiego cierpienia. Zmarła w samotności..... Odeszła od nas, ale żyje w naszych sercach i w naszych wspomnieniach. I będzie żyła dopóty dopóki żył będzie ostatni pamiętający ją uczeń liceum, dopóki żyła będzie ostatnia osoba, która miała z nią bezpośredni kontakt. Człowiek tak naprawdę umiera dopiero wtedy, kiedy się o nim zapomina. A zapomnieć panią profesor Nowak to zapomnieć wartości, które ona reprezentowała, zapomnieć siebie i własną przeszłość...... to zapomnieć wczorajszą młodość.....
Stanisław Moskała, Miasto Meksyk, 23 sierpień, 2016 r.